Czasy się zmieniły, talentów jest coraz mniej - pierwsza część rozmowy z Wojciechem Górą, trenerem MKS MDK Warszawa

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

W czerwcu MKS MDK Warszawa wygrał pierwszy raz od 15 lat mistrzostwo Polski kadetów. O sukcesie oraz o młodzieżowej siatkówce opowiada wychowawca Pawła Zagumnego, Grzegorza Wagnera, Andrzeja Szewinskiego i innych znanych graczy - trener Wojciech Góra.

Piotr Stosio: Dwadzieścia siedem medali mistrzostw Polski, w tym siedemnaście złotych. W czym tkwi tajemnica MKS MDK Warszawa?

Wojciech Góra: Co ciekawe praktycznie wszystkie zdobyła sekcja męska.

W czym zatem tkwi tajemnica sekcji męskiej?

- Zacznijmy od trenera z charyzmą, który w 1960 roku otworzył siatkarską sekcję, czyli Macieja Dehnela. Kiedy pracował, do końca lat 70., wszystko było łatwe do zorganizowania. Pojawił się sprzęt, były pieniądze. Ja byłem jego zawodnikiem, wychowankiem. Potem poszedłem na AWF i od razu zacząłem pracować w klubie. Szybko udało mi się osiągnąć sukces, bo po dwóch latach wygrałem mistrzostwa Polski młodzików. Po zdobyciu złotego medalu wkręciłem się na całego. A że nie byłem najgorszym studentem, dostałem zgodę od dziekana na podjęcie pracy na pół etatu, jednocześnie będąc na studiach stacjonarnych. Kiedy Maciek odszedł, automatycznie przejąłem wszystko po nim. Zawsze dobrze mi się pracowało z ludźmi, a że oni mnie chyba lubili, to pojawiły się sukcesy. Poza tym, w klubie mam wspaniałych współpracowników.

Jeszcze za czasów Maćka doszliśmy do wniosku, że każdy trener powinien być specjalistą od szkolenia chłopców w danym wieku. Jeżeli wykładowca z Politechniki zacznie uczyć matematyki dzieci w podstawówce, niekoniecznie muszą im to wszystkim wyjść to na dobre. Oczywiście nauczyciel zna się na matematyce, ale praca na uczelni i w szkole bardzo się różni. Podobnie jest z trenerami. Jako że zawsze pracowałem z najstarszymi zostałem z nimi, ktoś inny - po reformie oświaty i wprowadzeniu gimanazjów - przejął kadetów. Nie mogę mówić, że wychowałem wszystkich sam, bo wszyscy opiekunowie zawodników za to odpowiadali. A cała tajemnica polega na tym, że my - trenerzy - bardzo się lubimy. Współpracujemy razem i nie ma oraz nie było między nami żadnej zazdrości. Nie ma więc nawet mowy, że któryś powie: "Nie przekaże ci najlepszych zawodników, bo sam chcę z nimi trenować".

Jak zawodnicy trafiają do MKS MDK?

- Staramy się skupiać się na graczach ze Śródmieścia, gdzie mieści się siedziba klubu, ale nie zawsze się udaje. Niewiele jest w tej dzielnicy młodych małżeństw z dziećmi, przeważają niestety biurowce i urzędy. Musimy więc wychodzić na zewnątrz.

Także poza Warszawę?

- Zwykle młodzi siatkarze czytają o sukcesach MDK na naszej stronie internetowej, a potem dzwonią do nas. Jako przykład mogę podać casus młodego chłopaka mieszkającego 110 kilometrów za Warszawą. Zadzwonił i powiedział, że może pójść do szkoły w Płocku, ale chce grać w siatkówkę. Wtedy odpowiedziałem: "Synku, chodź pokaż się, ocenimy cię". Współpracujemy z liceum imienia Andersa, w którym jest kilka klas sportowych i dyrekcja patrzy przychylnie na sport. Gdy chłopcy zwalniają się z zajęć na zawody, po powrocie pojawiają się okazje nadrobienia materiału po przez zajęcia dodatkowe. Staramy się więc generalnie zapisywać chłopców do szkół w Śródmieściu, gdzie trenujemy. Ale nie wszyscy chcą, na przykład dlatego, że mają większe ambicje. Treningi są o 15:30, a jeśli kończą pół godziny wcześniej szkołę, to czasem się spóźniają. Oczywiście trenują też z nami dzieciaki z innych dzielnic oraz spoza Warszawy, ale chcemy by trenowali głównie chłopcy z okolicy.

Czy zdarzają się telefony od ambitnych rodziców z prośbą o zajęcie się dziećmi?

- Czasem nawet przychodzą do nas i kilku bardzo dobrych zawodników w ten sposób pozyskaliśmy. Wrócę jeszcze do pytania o sposób ściągania zawodników. Nasi trenerzy startują w różnych dyscyplinach ze swoimi drużynami. Jeśli widzą dzieciaka, który ma dobre warunki fizyczne, starają się go ściągnąć. Rozmawiają z przedstawicielami szkoły, przekonują. Wtedy uczymy ich od początku siatkarskiego abecadła, niektórzy zostają, inni się nudzą i odchodzą. Innym sposobem są nabory uzupełniające. Ogłaszamy je na stronie internetowej. Kiedyś próbowaliśmy w prasie, ale ten sposób nie sprawdził się. Często dzwonią znajomi trenerzy i mówią: "Słuchajcie mamy takiego gościa w piątej klasie, przygotujcie go sobie" (śmiech). Kiedyś pojawiała się setka przygotowanych do gry chłopaków, obecnie jest znacznie gorzej, przychodzi 30-40. Często mama albo tata pytają ile razy w tygodniu są zajęcia. No to mówimy, że na początku dwa, potem trzy, a docelowo w najstarszej grupie pięć, a nawet sześć. - "Nie no, proszę pana. Nasz syn uczy się grać na gitarze, chodzi na hiszpański, nie ma tyle czasu" - takie odpowiedzi słyszymy (śmiech). Przez nie odpada najwięcej osób.

Są oczywiście jakieś przesiewy.

- Najczęściej mamy do czynienia z selekcją naturalną. Gdy młody chłopak widzi, że są od niego lepsi, nie chce tracić czasu i rezygnuje. Czasem jestem pełen podziwu dla dzieciaków i ich rodziców, bo zwykle młodzi rezygnują z życia prywatnego. Nie biorą udziału w szkolnych popijawach, nie wyjeżdżają na zieloną szkołę, nie mają zbyt wiele czasu na spotkania z rówieśnikami. Trochę są więc na marginesie klasy.

Gdy ustalaliśmy termin rozmowy, powiedział pan, że wybiera się na turniej do Radomia. Czy często MDK MKS Warszawa bierze udział w zawodach sportowych?

- Chcielibyśmy jak najczęściej, ale wszystko jest uzależnione od pieniędzy. Staramy się jeździć przynajmniej raz na miesiąc i brać udział w starciach z lepszymi od siebie, bo tylko wtedy można się czegoś nauczyć. Oprócz ligi juniorskiej, bierzemy udział również w trzeciej lidze seniorów. Wygraliśmy ją już pięć razy (śmiech). W poprzednim tygodniu graliśmy w Memoriale Jałozy, Gołasia i Mańkowskiego, trzech tragicznie zmarłych zawodników MOS Wola Warszawa. No i zwyciężyliśmy w tych zawodach. Teraz jedziemy do Radomia, później do Ostródy. Mamy sporo zaproszeń na turnieje, ale nie bierzemy w nich udziału, bo nie ma sensu jechać tylko po to, by wygrać.

W Warszawie konkurencja jest spora. Są też MOS Wola i Metro.

- Na Mazowszu silnym ośrodkiem jest również Radom. Mają szkołę sportową z internatem, płacą około tysiąca złotych stypendium, co działa na wyobraźnię niektórych rodziców. No i są mocni. Z województwa mazowieckiego do finałów mistrzostw Polski wchodzą trzy drużyny, więc konkurencja jest spora. A najlepiej zorganizowany jest MOS Wola, mający własne obiekty sportowe i administrację. MDK jest natomiast ciałem społecznym. Po zdobyciu mistrzostwa kraju nasi trenerzy dostają pendrive'a w nagrodę (śmiech). Natomiast jeżeli nie możemy zagrać w turnieju finałowym, to wtedy pracujemy raczej nad indywidualnościami, a nie nad zespołem, chociaż jedno nie wyklucza drugiego. Sprawdzamy różne możliwości, chociażby wypożyczając zawodnika wyżej. Dobrym przykładem jest Bartek Krzysiek, który swego czasu trafił od nas do seniorów KPS Siedlce, a niedawno podpisał kontrakt z AZS Olsztyn. Młodemu zdolnemu człowiekowi trzeba stworzyć ścieżkę, możliwość rozwoju. Inny przykład to Łukasz Polański. Przeszedł do Jokera Piła, a teraz jest w Jastrzębskim Węglu. To zawodnik, który może spokojnie grać w kadrze. Zdrowy facet, mierzący ponad dwa metry. Poza tym, omijają go kontuzje i skacze niemal jak małpa. Mogę mówić o nim w samych superlatywach.

Kto może być następnym zawodnikiem MDK, który zrobi karierę?

- Rozumiem, że mówimy co najmniej o grze w PlusLidze. W roczniku 1993... nie ma takiego człowieka, może zawodnikom będzie przykro, bo wszyscy na to liczą, ale tak uważam. Z kolejnego jest kilku. Z tym że niektórzy trenują od dawna, a inni od niespełna dwóch lat. Oba roczniki kończą wiek juniora razem, dlatego muszą trafić do klubu, który da im jeszcze rok, dwa na naukę. Nie chodzi o to, żeby młodego gracza wyrwać i posadzić na ławce zespołu PlusLigi, albo puścić do Młodej PlusLigi, gdzie będą grali z takimi samymi frajerami, jakimi są obecnie.

Pierwszym facetem z rocznika 1994, który może zrobić karierę, jest Alex Okraska, drugim Radek Jejer mający ponad dwa metry. Znalazłem go w drużynie leśników na turnieju walentynkowym (śmiech). Pamiętam, że był taki młody gość, z ogromną dłonią. Okazało się, że pochodzi z małej miejscowości i wszystko co umie nauczył się na lekcjach wychowania fizycznego, za co wielka chwała należy się jego nauczycielowi. Spotkałem się z jego tatą, zaproponowałem, że w trybie przyspieszonym zrobię z niego zawodnika, co wiązało się z przeprowadzką. Wkrótce załatwiłem i szkołę i internat, a po tygodniu przyjechał gościu, który zaczął trenować z nam. Był wtedy luty, a w półfinałach i finale mistrzostw Polski grał już w pierwszej szóstce. Jest też nie mający rewelacyjnych warunków fizycznych Szymon Ściślak, który skacze niczym Paweł Papke. Staramy się na razie przestawić go na przyjęcie. Następnym jest przyjmujący Maciej Grabski, mierzący ponad dwa metry.

Z rocznika 1995 mam dwa wielkie talenty. Artur Szalpuk przeszedł przez wszystkie możliwe pozycje. Niedawno pojechał na turniej reprezentacji Mazowsza i okrzyknięto go najlepszym młodym rozgrywającym w Polsce. W porządku, ale ma też inną specjalizację - przyjęcie. Psychicznie jest facetem, który musi zaistnieć, dobrze wystawia, ale wtedy się nie wyżywa. A jak już rozegra jak trzeba i ktoś nie skończy ataku punktem, wtedy zachowuje się, jakby miał mu przegryźć gardło. Na przyjęcie przestawił go Roman Hołopiak, będący pierwszym trenerem drużyny, która zdobyła ostatnio mistrzostwo Polski. Co ciekawe, Artur był właśnie najlepszym przyjmującym turnieju finałowego MP kadetów. Zdecydowałem, że będzie grał na tej pozycji, co nie oznacza, że rezygnujemy z wystawy, bo nie wiadomo, co wydarzy się za dwa, trzy lata. Facet ma oczy dookoła głowy, jego ojciec też grał w siatkówkę, więc ma dobre geny. Jest też chłopak o nazwisku Wojtkowski, którego powoli przestawiamy na przyjęcie. Mając 190 centymetrów jest zwinny jak guma. Do kadry nie jest powoływany ze względu na wzrost, ale kiedyś ustawi się po niego kolejka chętnych klubów.

Dlaczego zawodnicy z MDK MKS Warszawa nigdy nie trafiają do SMS Spała?

- Żeby odpowiedzieć, muszę cofnąć się kilka lat wstecz. Pierwszy SMS powstał w Rzeszowie. Obecnie jedyny z ramienia PZPS jest w Spale, inne są psuedoszkołami mistrzostwa sportowego. Powstanie pierwszego SMS-u zbiegło się z wchodzeniem w coraz poważniejszą siatkówkę pokolenia Pawła Zagumnego, jego imiennika Papkego, Krzysztofa Ignaczaka, Piotra Gruszki, Sebastiana Świderskiego i innych. Do Rzeszowa wtedy pojechało z MDK dwóch pierwszych oraz Skowroński, brat znanej obecnie siatkarki, a drużynę wkrótce przejął Irek Mazur. No i zaczęły się groźby: "Jeżeli chcesz być w kadrze, musisz trafić do SMS". Gdy wrócili, powiedzieli mi o tym. Postawienie sprawy w ten sposób było odpaleniem u mnie lontu do bomby. Bo na jakiej podstawie taki facecik jak Mazur, który wcześniej w ogóle nie zaistniał, czy inny cipas, który pracował z nim, uważający się za najlepszych w Polsce, tylko dlatego, że pracowali w SMS, mają wygłaszać takie slogany? Powiedziałem zawodnikom, że są wystarczająco dobrzy, by i tak znaleźć się w kadrze. Natomiast jeżeli mieliby być w reprezentacji tylko ze względu na występy w SMS, to tak jakby sami dali sobie po mordzie. Jedna rzecz szczególnie zniechęciła mnie do Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Drużyna pojechała na mistrzostwa Europy i tak: Gruszka, Ignaczak, Świderski, Zagumny, Papke, Chadała, Murek - żaden nie był z SMS, z której ostatecznie pojechało tylko dwóch ludzi. A potem ówczesny prezes PZPS grzmiał, że zawodnicy Szkoły Mistrzostwa Sportowego zdobyli mistrzostwo Europy. To samo powtórzyło się po wygraniu mundialu. Nikt nie powiedział, że Murka w Międzyczeczu prowadził człowiek taki i taki, że z MDK pochodził ten i ten. Nagle wszyscy urodzili się k... w Szkole Mistrzostwa Sportowego. Poza tym, poziom nauki w tej szkole był katastrofalny, moi chłopcy opowiadali, że podobny materiał mieli dwa lata wcześniej! Powiedziałem więc, że nikogo do SMS nie puszczę, no chyba, że się uprze. I obecnie coraz więcej trenerów nie wysyła do Spały swoich zawodników.

Dlaczego w polskiej siatkówce rodzi się coraz mniej talentów?

- Wszystko zaczyna się w podstawówce. Kiedyś wszyscy ćwiczyli bieg na 60 metrów, przewrót w przód, tył, skok przez konia, wzwyż i w dal. To właśnie robiło się lekcjach W-F. Obecnie w pierwszej klasie liceum przychodzi na zajęcia facet, którego proszę o zarzucenie nóg nad głowę. I nagle widzę jak on się dusi, bo taki ma brzuch. 90 procent młodzieży nie podciągnie się ani razu na drążku. To o czymś świadczy.

Wszystko jest zatem winą postępu?

- Nie da się go zatrzymać, ale można ułożyć plan, aby był czas na wszystko. Komputery są wygodne, bo mamusia myśli, że synek się uczy, tymczasem wyprawia różne rzeczy, siedzi na Facebooku, ogląda pornole. Potem rodzic przychodzi do mnie i mówi, że musi zakazać mu treningów, bo gorzej się uczy. "Bo wie pan, on się godzinami uczy" - takie tłumaczenia słyszę i proszę o sprawdzenie, czym w zasadzie zajmuje się dziecko w czasie nauki. Mało tego, rodzice mówią często o fitnesach, ścieżkach rowerowych, tymczasem sami zwalniają dzieci z zajęć W-F.

Kolejne dwa pytania to zamknięcie PlusLigi oraz pomysł draftów rodem z NBA.

- Jeżeli chodzi o pierwszy, nie popieram. Może to nie popularne, ale mówię, co myślę. Można zamknąć PlusLigę, tylko coś trzeba zrobić z pierwszą ligi. Niech zespoły z tej klasy zagrają więc o mistrzostwo Polski. Natomiast co z draftem? Pomysł jest taki, że objęci nim zostaną zawodnicy ze Spały. Związek ich kupi płacąc klubom po 40 tysięcy złotych i mówię już o konkretnych sumach. Kluby są zadowolone, bo mogłyby dostać 15. Po wykupieniu, zawodnik zostanie zwierzęciem hodowlanym, bo nie będzie mógł grać z rówieśnikami, nie będzie uczestniczył w mistrzostwach Polski juniorów czy kadetów. Ilu zawodników młodych może wchłonąć PlusLiga? Kilku, a co z resztą? Można ich wyrzucić, bo nie będą potrzebni.

Czy jest ryzyko nieczystych zagrań przy wyborze zawodników z draftu?

- Oczywiście, że istnieje takie ryzyko. W związku pracują ludzie współpracujący z różnymi klubami, są prezesami klubów, czasem byłymi trenerami, a innym razem znajdują się na ryczałcie w zespołach, o czym nikt nie wie. I teraz tak: rok, dwa, trzy, gdzie najlepsi młodzi będą grali? Na pewno nie w PlusLidze. Z klubów plusligowych wyślą ich do pierwszej, albo drugiej ligi, bo ilu może grać? Tylko jeden.

A co pan sądzi o Młodej PlusLidze?

- Byłaby dobrym tworem, jeżeli spełniono by kilka warunków. Twierdzenie, że młodzi będą uczyli się grając z zawodnikami 23-letnimi jest niewłaściwe, ponieważ starsi są na podobnym etapie, co młodzi. Najlepsi 23-latkowie są dawno rozkupieni po ligach, a w większości przypadków w Młodej PlusLidze grają juniorzy.

W przypadkach niektórych drużyn poziom był słaby.

- Oczywiście. AZS Olsztyn, który znalazł się na podium Młodej PlusLigi został puknięty ostatnio przez MDK 3:0. Pomysł jest więc poniekąd bajką o dupie. Teoretycznie mecze mają się odbywać przed spotkaniami seniorów, ale kto tyle wysiedzi. Bo którzy kibice mają tyle czasu, by przyjść przed meczem PlusLigi i oglądać zespół juniorów? Po pierwsze, w Młodej PlusLidze powinna grać Szkoła Mistrzostwa Sportowego. Niestety, często jest tak, że na mistrzostwa Polski juniorów albo kadetów przyjeżdżają przedstawiciele różnych klubów i proponują grę w Młodej PlusLidze oraz stypendium, na przykład w wysokości 1000 zł. Potem, gdy sprowadzą zawodnika, mówią: "Jednak jesteś na razie za słaby, będziesz grał w juniorach". Tak wyciągają ludzi, różnymi numerami. Nie może być też tak, że kadeci z Metra Warszawa reprezentują AZS Częstochowa, a MOS Wola Politechnikę Warszawską.

Druga część rozmowy z Wojciechem Górą ukaże się w czwartek 22 września, a w niej wspomnienia o najbardziej znanych wychowankach klubu.

Źródło artykułu: