W sobotę balon oczekiwań zbyt nadmuchany
Mało kto spodziewał się chyba, że Resovia będzie wracała do Rzeszowa z dwoma wygranymi nad PGE Skrą w finale mistrzostw Polski. Planem było jedno zwycięstwo i sami zawodnicy ekipy Andrzeja Kowala podkreślali po środowej potyczce, że wykonali plan na 200 proc. Apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia. O ile jeszcze tydzień temu faworytem była Skra, o tyle przed dwoma meczami w Rzeszowie już nikt w stolicy Podkarpacia nie wyobrażał sobie innego scenariusza, niż zdobycie mistrzostwa.
Wszyscy liczyli, że Resovia historyczny triumf odniesie już w sobotę. W Rzeszowie wszystko było gotowe na wielką fetę. Klub kibica przygotował oprawę meczową przypominającą cztery mistrzostwa Polski z lat 70. Szampany już się chłodziły, a w kuluarach mówiło się nawet, że zamówiono już bryczki, by po zwycięstwie przewieźć siatkarzy na rynek, tak jak w 1975 r. Wchodzące na boisko drużyny powitało chóralne: "Każdy to powie, mistrz Polski będzie w Rzeszowie".
Ale Skra pokazała pazur i wygrała w sobotę 3:1. - Resovia zagrała najsłabszy mecz w tej serii i my to tylko wykorzystaliśmy. Może za szybko chciała fetować i dlatego zagrała słabiej - mówił później Bartosz Kurek, przyjmujący Skry. - W całym mieście mówiło się, że już mamy mistrzostwo. Przegraliśmy - dodawał prezes Podkarpackiego Związku Piłki Siatkowej i były zawodnik Resovii, Wiesław Radomski.
Przyczyny porażki zdradził Olieg Achrem. - Chcieliśmy zagrać spokojnie i zagraliśmy… za spokojnie. Przestaliśmy dwa sety i później już nie byliśmy w stanie podjąć walki z rywalem - mówił. Ale Resovia nie była bez szans także w sobotę. Po dwóch przegranych gładko setach odrodziła się w trzecim, a w czwartym prowadziła już nawet 8:3. Bełchatowianie dogonili jednak rywala i zwyciężyli w ładnym stylu. Trudno się więc dziwić, że zarówno zawodnicy, jak i kibice opuszczali w sobotę halę nieco markotni, przy radosnych śpiewach kibiców Skry.
Ale za to niedziela...
W niedzielę hala Podpromie znów wypełniła się po brzegi. Zajęta była każda wolna przestrzeń, a ochrona wielokrotnie musiała usuwać kibiców tarasujących schody. Co najwytrwalsi, już od 4 rano koczowali pod halą, by kupić bilety na pojedynek (wcześniejszej rezerwacji nie było). Kiedy o godz. 08.30 otworzyły się kasy, kolejka po wejściówki liczyła już kilkaset osób.
Ale optymizm był jakby mniejszy. - Boimy się, że Skra po zwycięstwie w sobotę odrodziła się - mówili kibice. Niektórzy już po cichu godzili się z tym, ze rywalizacja wróci do Bełchatowa na piąty mecz. Zawodnicy Resovii zagrali jednak jak z nut. O ile w pierwszej i drugiej partii walka była jeszcze wyrównana, o tyle w trzecim secie, dowodzeni przez Gyorgy Grozera, zdominowali rywala i zwyciężyli. To był jeden z lepszych meczów niemieckiego atakującego w barwach ekipy z Podkarpacia i piękne pożegnanie z rzeszowskimi kibicami.
Kiedy w ostatniej akcji meczu błąd nastąpienia na linię trzeciego metra popełnił Bartosz Kurek, Podpromie wybuchło. Resovia cieszyła się pięknie. Żadnego z siatkarzy, który sięgnął po tytuł nie było jeszcze na świecie, kiedy ekipa z Rzeszowa zdobywała ostatnie mistrzostwo Polski, a trener Andrzej Kowal był małym brzdącem. Polały się szampany, uściskom i śpiewom nie było końca. Nikomu nie chciało się opuszczać hali. Później zabawa przeniosła się na rzeszowski rynek, gdzie drużynę powitały tłumy kibiców. Sympatycy Resovii opanowali miasto, ubrali... Tadeusza Kościuszkę w biało-czerwony szalik i świętowali do białego rana.
A siatkarze Skry, chociaż miny po finale mieli markotne, nie rozpaczali. - Resovia była tak rozpędzona, że nic nie było jej w stanie zatrzymać. Sezon uważamy jednak za udany - podkreślali. - Srebrnego medalu jeszcze nie mam - żartował nawet Mariusz Wlazły.[b]
[/b]