Ola Piskorska: Przegrać można zawsze, ale jak to się stało, że pana zespół nie podjął w ogóle walki w tym meczu?
Andrzej Kowal: Przede wszystkim mentalnie była ogromna różnica między zespołami, co dobrze było widać na początku pierwszego seta, kiedy nie potrafiliśmy skończyć najprostszych piłek. Zabrakło nam agresji, którą miał zespół z Jastrzębia.
Ale co dokładnie zawiodło mentalnie? Paraliż od nadmiaru motywacji?
- Nie wiem, o tym dopiero będę musiał porozmawiać z chłopakami. Przed takim meczem emocje się studzi, a nie podkręca. Na pewno była w naszym zespole ogromna chęć rewanżu za porażkę w Lidze Mistrzów i dodatkowe motywowanie nie było potrzebne, zwłaszcza, że nadmierna mobilizacja czasem szkodzi.
A jak pan ocenia formę fizyczną zespołu?
- Nie mamy problemów z formą fizyczną, co dobrze pokazał ćwierćfinał, sety wygrywane do piętnastu. Chyba nie straciliśmy formy w dwa dni?
Właśnie, Resovia łatwo i szybko wygrała swój ćwierćfinał, a Jastrzębski Węgiel trafił na bardzo walecznego przeciwnika, stracił nawet seta. Czy to nie miało wpływu na wynik półfinału? Niektórzy trenerzy mówią, że najlepiej wchodzi się w turniej zwycięstwem, ale po walce.
- W profesjonalnym sporcie to nie powinno mieć znaczenia, z kim się grało poprzedni mecz. Łatwy przeciwnik czy trudny, wygrywamy i myślimy już o następnym meczu, a w każdym spotkaniu gramy na sto procent swoich możliwości. Nie ma tak, że łatwiejszy przeciwnik i prostszy mecz na początku turnieju kogokolwiek usypiają, nie w sporcie wyczynowym. W teorii to raczej im lepszym zwycięstwem się rozpocznie turniej, tym potem jest prościej. Ale nie sądzę, żeby to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie tutaj. Choć faktycznie ćwierćfinał w play-off PlusLigi wygrany ze Skrą w zeszłym roku bardzo wzmocnił nasz zespół mentalnie, podniósł morale i pewność siebie i na pewno pomógł nam w odniesieniu ostatecznego zwycięstwa.
To już czwarta porażka z Jastrzębskim Węglem w tym sezonie i to jedyny polski zespół, z którym nie zdobywacie czasem nawet seta. Co wam tak nie leży?
- Wszystkie mecze, które przegraliśmy w tym sezonie z Jastrzębskim, przegraliśmy z tego samego powodu - ataku. Oni zawsze byli od nas istotnie skuteczniejsi w tym elemencie. I to jest decydujące.
Wszystkie trzy sety zaczynała ta sama dwójka - Lukas Tichacek i Dawid Konarski. Nie chciał pan dać szans w którymś secie od początku ich zmiennikom?
- To jest mój sposób prowadzenia zespołu, do którego jestem przekonany i tak postępuję. Tak mi podpowiada moje doświadczenie i intuicja. Można oczywiście zdjąć zawodnika po kilku błędach, ale wtedy jego ewentualny udany powrót na boisko później jest znacznie trudniejszy. Jestem zwolennikiem zostawienia słabiej grającego siatkarza na boisku i dania mu szansy na odbudowanie swojej gry. Czasem wtedy może on odmienić losy meczu. To jest moja koncepcja, czy ona jest słuszna, nie wiem. Ale zespół prowadzi trener i jeżeli jest do czegoś przekonany, to powinien tak postępować. Oczywiście trenera oceniają wyniki, po porażkach wszystkie zmiany są złe, a po wygranych trafione, tym razem przegrałem. Ale błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi.
Nie rozważał pan jednak, żeby przegrywając 0:2 w trzecim secie rozpocząć inaczej, zwłaszcza, że ma pan wyrównanych rozgrywających i atakujących, a i Fabian Drzyzga i Jochen Schoeps wchodzili wcześniej na zmiany dość udanie?
- Można było zacząć trzeciego seta z Fabianem i z Jochenem, ale intuicja mi podpowiadała, żeby jednak jeszcze raz dać chłopakom szansę i zacząć od nowa. W poprzednich dwóch setach Lukas i Dawid nie zagrali na swoim normalnym poziomie, wiem, że umieją grać o wiele lepiej i liczyłem na to, że w którymś momencie zaskoczą. Bardzo źle weszliśmy w mecz, to nie był w pierwszym secie ten zespół, który znam, dlatego dałem im szansę w tym samym składzie w drugim secie na poprawę jakości gry i postawienie się przeciwnikowi.
W przyjęciu z kolei przetestował pan wszystkich swoich zawodników, trzeciego seta zaczęli już zmiennicy.
- Co do zmian w przyjęciu, to szukałem cały czas wzmocnienia naszego ataku, bo w tym elemencie była po prostu przepaść między zespołami. A bez ataku zespół nie istnieje, szukałem więc cały czas jakiegoś lepszego rozwiązania. Ani Olieg Achrem, ani Peter Veres nie grali skutecznie, zwłaszcza w pierwszej akcji, stąd pojawienie się Niko Penczewa, który zagrał bardzo dobre spotkanie, i Paula Lotmana. Po to mamy trzynastu zawodników, żeby z nich korzystać.
Nie obawia się pan, że w taki sposób przegrany półfinał Pucharu Polski źle wpłynie na morale zespołu i może się odbić na postawie drużyny w meczach play-off?
- W żadnym wypadku! Raczej odwrotnie, oni już następnego dnia będą głodni rewanżu, treningu, będą się rwali do gry. Będą bardzo chcieli pokazać, że ten nieudany półfinał to był wypadek przy pracy, jeden mecz, który zupełnie nam nie wyszedł. Jestem święcie o tym przekonany, że tak będzie, bo to jest zespół charakterów, który walczy, mimo że w tym półfinale nie przypominali samych siebie. Takie mecze są częścią sportu, oczywiście nie są przyjemne, ale trzeba teraz po prostu o tym zapomnieć i skoncentrować się na następnych celach, czyli play-off i walce o obronę tytułu mistrza Polski.
To jedyny z trzech celów na ten sezon, który wam został, bo z Ligi Mistrzów i Pucharu Polski odpadliście. Czy to oznacza, że nawet w przypadku obrony tytułu zostanie niedosyt, że ten sezon jednak do bardzo udanego nie może być zaliczony?
- Proszę nawet tak nie myśleć, że ten sezon jest nieudany. Mistrzostwo Polski jest najważniejszym trofeum i tytułem, o który walczymy. Celem nadrzędnym, ważniejszym od wszystkiego innego i żadne puchary nie są od niego cenniejsze. Liczyliśmy oczywiście na zdobycie też innych tytułów, lepszy wynik w Lidze Mistrzów i lepszy wynik w Pucharze Polski, ale nie udało się. W Lidze Mistrzów zrobiliśmy krok do przodu w porównaniu z minionym rokiem, a do tej pory zespół się naprawdę nieźle prezentował na przestrzeni sezonu. Jeden nieudany mecz nie zmieni mojej oceny.
W Zielonej Górze rozmawiała Ola Piskorska
Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas! Na Twitterze też nas znajdziesz!