Wojciech Potocki: Panie prezesie, jak za kolejne cztery lata będzie wyglądała polska siatkówka? Został pan wybrany na fotel prezesa głosami delegatów, którzy pamiętają doskonale, jak dobrych trzydzieści lat temu wybierali sekretarzy partyjnych w swoich regionach. Czy oni mają tyle siły, by pchnąć siatkówkę na nowe tory?
Mirosław Przedpełski: To jest pytanie, które i mnie nurtuje. Dlatego wciąż ich pytam: jaką macie wizję rozwoju? Może nawet nie na najbliższe cztery lata, ale na 10, 15 lat.
Tyle, że oni nie mają wizji. Ma pan i to im wystarcza.
- Dobrze, że w ogóle jest wizja…(śmiech). A to, że na zjeździe obyło się tak, jak cztery lata temu, bez pogróżek, przepychanek i skakania sobie do gardeł, to akurat dobrze. Nikt nie mówił teraz: bo ty to sprzedałeś to czy tamto, albo sprzeniewierzyłeś kasę. Wróciliśmy do normalności i to mnie bardzo cieszy.
Mówmy jednak o przyszłości.
- No właśnie. Dla mnie nadchodzą trudniejsze czasy. W pojedynkę łatwiej jest dogadać się ze sponsorem załatwić transmisję telewizyjną czy dużą imprezę w naszym kraju. Ale zorganizować szkolenie, zadbać o wychowanie nowych trenerów w pojedynkę się nie da w żaden sposób. To zbyt poważne zadanie i potrzebny jest cały sztab ludzi. Ja trochę już poznałem siatkówkę i teraz czas, by wszyscy, którzy będą ze mną pracowali poczuli się częścią tego "biznesu". Oni nie mogą czekać aż im prezes coś nakaże. Na pierwszym posiedzeniu nowego zarządu ostrzegłem kolegów i powiedziałem wyraźnie: W tym zarządzie nie ma miejsca dla nikogo, kto chce się tylko pochwalić nową funkcją. Między innymi dlatego zlikwidowaliśmy dwa stanowiska wiceprezesów i został tylko jeden mój zastępca,
Artur Popko.
Tylko czy przypadkiem w nowych władzach nie brakuje menedżerów?
- Menedżerowie potrzebni są tylko przy reprezentacji, w PlusLidze, czy przy organizacji wielkich imprez. Im dalej idziemy w teren, tym bardziej potrzeba nam oddanych i rozumiejących ten sport społecznych działaczy. To oni tworzą nowe kluby, uczą młodzież i sprawiają, że jest, albo nie ma, zaplecze dla reprezentacji.
Ryszard Bosek zarzucił panu, że propagandowo jest doskonale, ale to wszystko runie jak marny domek z kart, kiedy tylko zabraknie sukcesów sportowych, a tych nie ma aż tak wiele.
- Tak, ja to też słyszałem. Raz można odpuścić, ale później już musi być odpowiednia selekcja i mocne zaplecze dla reprezentacji. Muszę przy okazji przyznać, że wiele razy rozmawiałem z Ryśkiem i bardzo sobie cenię jego uwagi. Dlatego musimy teraz poświęcić wiele czasu szkoleniu młodzieży. Młodzi przyjdą do siatkówki, a nie na przykład do piłki ręcznej, gdy będą wyniki. I tak kółko się zamyka. Bosek opowiadał, że we Włoszech w 200-tysięcznym mieście, było 100 klubów młodzieżowych, a u nas gdy jest kilka, to już uważamy, że jest dobrze. PZPS sam jednak tego nie zmieni. Tu trzeba również działań samorządów lokalnych i zmian w prawie, które pozwolą w większym zakresie finansować małe, młodzieżowe kluby.
Dziś jednak trenerzy i działacze tych klubów nie widzą żadnej pomocy zawiązku.
- Właśnie nowy zarząd podjął uchwałę, żeby za medale mistrzostw Polski kadetów czy juniorów płacić klubom gratyfikacje finansowe. Jakie to będą kwoty, ustalimy już niebawem. Ja często rozmawiam z trenerami młodzieży i każdy z nich inaczej na sprawę patrzy. Kluby sobie podkupują utalentowanych młodych graczy. Kiedy teraz dostaną nagrody, to zamiast szkolić kolejny rocznik będą kupowali młodzież w innych, mniejszych szkółkach. Chcielibyśmy także w miejsce jednej szkoły mistrzostwa sportowego stworzyć ich co najmniej kilka. Najlepiej w każdym województwie. Tak, by utalentowany chłopak z Opola nie musiał tłuc się do Spały, ale był bliżej domu i rodziny. Spraw do rozwiązania jest wiele i liczę tu na Kongres Siatkówki Młodzieżowej, który zamierzamy zwołać.
A co pan sądzi o pomyśle, by na wzór piłkarskiej Młodej Ekstraklasy, utworzyć np. Młodą PlusLigę?
- Trzeba poważnie rozważyć koszty takiego przedsięwzięcia. Mecze musiałyby być rozgrywane przed spotkaniami PluisLigi, a juniorzy jeździliby z zespołami seniorów. Trzeba popatrzeć, jak wyglądałyby koszty takiego przedsięwzięcia, porozmawiać ze sponsorem. No i jedziemy…
Młodzież to jedna rzecz, ale ktoś tych chłopaków musi szkolić. Mówił pan o Akademii Trenerskiej.
- Mówiłem o Akademii Polskiej Siatkówki, która zajęłaby się szkoleniem nie tylko trenerów. Także działaczy i menedżerów.
To jest tylko pomysł, czy już idą za tym jakieś działania?
- Pomysł, ale konkretny. Mówi się o tworzonej przez związki sportowej szkole trenerów, ale ja chciałbym, by nasza akademia działała przy PZPS. To nie musi być tradycyjna wyższa uczelnia, ale ciało, które w ciągu roku pozwoliłoby podnieść umiejętności stu, dwustu szkoleniowców i działaczy. Uważam, że to dobra droga i trzeba taką akademię koniecznie stworzyć.
No i doszliśmy do trenerów i pytanie które nawet delegaci panu zadawali. Co z trenerami reprezentacji?
- Ja też je sobie zadaję (śmiech). To trudny temat. Staramy się, by to był najlepszy fachowiec. Ja preferuję polskich szkoleniowców i znowu wielu ludziom się narażę…
Dla jednej i drugiej reprezentacji?
- Tak, dla jednej i drugiej, ale tu też jest problem. A może pan napisze: Chłopaki weźcie się do roboty i zaproponujcie swoje rozwiązania. Ja czekam na kogoś, kto przyjdzie i powie wprost: Panie prezesie, mam pomysł na reprezentację. Potrzebuję tyle i tyle pieniędzy i przedstawi konkretny plan pracy z kadrą. Taki, który mnie przekona. Mówi się, że mamy młodych szkoleniowców, ale oni liczą sobie po czterdzieści kilka lat i jakoś każdy się boi wychylić. Za chwilę i dla nich będzie za późno. To nieprawda, że chcemy tylko trenerów z zagranicy. Z drugiej jednak strony mamy wiele zgłoszeń od agentów najbardziej znanych szkoleniowców świata.
Każdy chciałby pracować w Polsce?
- Na pewno wielu z nich. Zawodnicy i media często mówią, że język nie jest tu przeszkodą. Ja jednak widzę, co się dzieje. Poziom siatkówki jest tak wyrównany, że o wszystkim decyduje dziś motywacja i psychika. Czy Amerykanie wprowadzili coś nowego na olimpiadzie? Nie, oni po prostu byli najbardziej zmotywowani, a odpowiednie nastawienie psychiczne graczy można osiągnąć najszybciej wtedy gdy nie ma językowych nieporozumień. Tu trzeba często docierać do serca zawodnika. Jeśli chodzi o facetów to zagranicznemu trenerowi jest chyba łatwiej. Ale z kobietami Marco Bonitta nie dał sobie rady. Mówił jedno, a taka Ania Barańska rozumiała to inaczej i od razu się obrażała. Dlatego podjęliśmy decyzję, że trenera męskiej reprezentacji wybieramy w konkursie, a żeńskiej po rozmowach z zaproszonymi kandydatami. W konkursie można składać swoje oferty do 30 listopada. Jeśli chodzi o panie, to skłaniamy się ku polskiemu szkoleniowcowi. Sprawy rozstrzygniemy do końca tego roku.
Pana druga kadencja skończy się w 2012. Co potem? Skok do "międzynarodowej wody"?
- A dlaczego nie? Mam doświadczenie z międzynarodowego biznesu, nie czuję się na tych salonach obco, języki też nie sprawiają mi kłopotu. Zanim jednak zacznę o tym myśleć musimy zdobyć medal olimpijski w Londynie. Mamy Mariusza Wlazłego, który będzie u szczytu kariery, jest kilku młodych chłopaków. Słowem są podstawy, by planować ten medal.
Kolejne cztery lata poświęci pan siatkówce, a co na to wszystko rodzina? Znajduje pan dla niej trochę czasu?
- To jest problem. Tym bardziej, że córeczka ma dwa i pół roku i chciałbym z nią spędzać jak najwięcej czasu. Za chwilę urodzi się syn…
Chciałby pan żeby został siatkarzem?
- Czemu nie. Myślę, że go nauczę. Z córką już gramy razem i całkiem nieźle odbija.