Ci zawodnicy mogą niedługo stanowić o sile kadry - wywiad z Jackiem Nawrockim, trenerem reprezentacji Polski juniorów

Na początku września juniorska reprezentacja siatkarzy osiągnęła wielki sukces, zdobywając srebrny medal ME juniorów. O tym wyczynie oraz potencjale podopiecznych opowiada trener kadry.

Agata Kołacz: Po takim sukcesie, jakim był srebrny medal na mistrzostwach Europy juniorów, zapewne chce pan kontynuować pracę z młodzieżą i nie myśli o powrocie do siatkówki seniorskiej? 

Jacek Nawrocki: Muszę przyznać, że mam duże szczęście pracować w dobrych miejscach, bo z pewnością tak można mówić o PGE Skrze Bełchatów. W szkole w Spale również mamy tak naprawdę wszystko. PZPS zadbał i o przygotowania, i o sparingpartnerów. Graliśmy z najlepszymi na świecie: z mistrzami świata Rosjanami, z wicemistrzami świata Chińczykami, z Brazylią, Francją. Dawno takich dobrych warunków nie było. Cieszę się, że wykorzystaliśmy to wszystko i zrobiliśmy ogromny krok do przodu.
[ad=rectangle]
Piotr Dobrowolski: Spędza pan z chłopakami sporo czasu, nie tylko podczas zgrupowań, ale przede wszystkim i w Spale. Czy już na szkolnym korytarzu pojawiła się myśl, że w Brnie może być tak dobrze?

- Wiadomo, że medal na mistrzostwach Europy juniorów był naszym celem od dawna. Ten cel przyświecał mi od pierwszego dnia, gdy przyszedłem do Spały, czyli od wakacji zeszłego roku. Oczywiście mieliśmy też wszystkie cele pośrednie: Młoda Liga, II liga, Puchar Polski, kwalifikacje do mistrzostw Europy. Chłopcy we wszystkich tych rozgrywkach startowali bardzo dobrze, co wskazywało na to, że mamy zespół, który jest w stanie walczyć o medale. Z taką wizją pracowaliśmy i z dnia na dzień coraz bardziej się do tego przekonywaliśmy. Natomiast wszystkie nieszczęścia, które nas przed przyjazdem do Brna spotkały, w jakiś sposób tę wiarę zachwiały.

No właśnie, do Brna nie przyjechało kilku podstawowych zawodników.

- Zaczynaliśmy przygotowania w zupełnie innym składzie, widziałem inną "dwunastkę". Być może "szóstka" na mistrzostwa Europy juniorów oscylowałaby wokół tych ludzi, ale zabrakło przede wszystkim Artura Szalpuka. Jest to zawodnik ograny w PlusLidze, więc jego doświadczenie miałoby niebagatelne znaczenie. Brakowało również Marcina Komendy, Janka Fornala czy Piotrka Badury, który wcześniej grał razem z tym zespołem w kadetach. Jest kilka nazwisk, które pretendowały do uczestnictwa w turnieju, ale z różnych przyczyn tych ludzi zabrakło. Z kolei Paweł Gryc w pierwszym meczu nabawił się urazu. Dlatego wszystkich zawodników, którzy przyjechali do Czech, trzeba bardzo pochwalić za ich charakter i wolę walki. Turniej rozegraliśmy praktycznie gołą "ósemką", więc brawa, że te wszystkie spotkania byli w stanie wytrzymać. Wielkie ukłony należą się również całemu sztabowi szkoleniowemu. Doktor Krzysztof Zając oraz fizjoterapeuta Kuba Łamajkowski robili wszystko, by chłopcy stawali na nogi i byli gotowi do gry w następnym meczu. Niebagatelną rolę odgrywali także nasz kierownik, Leon Bartman, czy trener Maciej Zendeł, którzy trzymali zespół od strony mentalnej. Nie można też zapomnieć o olbrzymiej pracy, którą codziennie wykonywał statystyk Tomasz Morga. Naprawdę wielkie szczęście, że taki sztab szkoleniowy mi się trafił.

Na początku turnieju zapowiadał pan, że będzie się liczył tylko każdy następny mecz. Czy miało to zapobiec wytwarzaniu niepotrzebnej presji?

- Skłamałbym, jakbym powiedział, że serce mi nie zadrżało, gdy z boiska schodził Paweł Gryc czy gdy okazało się, że do Brna nie przyjadą podstawowi zawodnicy. Niemniej jednak ci, którzy pozostali przy zdrowiu, tworzyli swego rodzaju kolektyw, bardzo zgraną grupę. Szykowaliśmy dwa warianty na tę imprezę i na szczęście chociaż ten drugi pozostał nienaruszony. Nie mogliśmy wybiegać zbytnio w przyszłość, bo każdy mecz mógł przynieść kolejny ubytek kadrowy. Dlatego myślenie o kilku spotkaniach do przodu nie miało po prostu sensu.

Jacek Nawrocki na razie nie myśli o powrocie do pracy w klubie
Jacek Nawrocki na razie nie myśli o powrocie do pracy w klubie

Mistrzostwa w Brnie potwierdziły chyba słuszność tezy, że sukces rodzi się w bólach?

- Można zaryzykować stwierdzenie, że opatrzność nad nami czuwała. Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie, wystarczy wspomnieć tylko mecz Włochów z Rosjanami. Zadecydował on o tym, że uniknęliśmy w półfinale Rosjan. Przez wszystkich byli uważani za zespół wszech czasów w swojej kategorii wiekowej. Gdyby przyszło nam się z nimi zmierzyć, oznaczałoby to bardzo trudną przeprawę. Nie myślałbym o tym, jeśli mielibyśmy do dyspozycji wszystkich zawodników. Natomiast w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, łatwo by nie było. Cieszę się, że wszystko się tak dobrze ułożyło, że juniorzy kontynuują dobrą pracę z kadetów, którą wykonali Wiesław Czaja i Sebastian Pawlik. Ważne, że nie tylko nie zrobiliśmy kroku do tyłu, ale i rozwinęliśmy ten zespół. Turniej w Czechach faktycznie udowodnił powiedzenie, że "co nas nie zabije, to nas wzmocni". Chłopcy, pokonując każdą kolejną trudność, stawali się coraz pewniejsi. Te trudności paradoksalnie nam pomogły.

Choć mieliście zapewniony awans do półfinału, w ostatnim meczu fazy grupowej pokonaliście gospodarzy, eliminując ich z walki o medale. Doszły do nas opinie, że ta postawa bardzo się wszystkim podobała, że nie było kombinacji, tylko walka fair-play. To zaowocowało tym, że w kolejnej fazie cieszyliście się wsparciem publiczności.

- Przed spotkaniem z Czechami przeżyliśmy bardzo trudne chwile. Tak naprawdę cały turniej graliśmy siedmioma, ośmioma zawodnikami. Wypadałoby dać im odpocząć, było ryzyko kontuzji, ale spotkaliśmy się z chłopcami i wszyscy jednym tchem powiedzieli, że chcą grać na sto procent, utrzymać rytm meczowy i nie wpływać na żadne układy, fałszywe kwalifikacje jednego czy drugiego zespołu. Mnie się to bardzo spodobało, doceniam podejście chłopaków, to była nasza wspólna decyzja, a nie tylko sztabu szkoleniowego. Faktycznie dostaliśmy sporo pochwał i od federacji czeskiej, i od europejskiej. Wiadomo, że na naszej dobrej postawie zyskała reprezentacja Słowenii, ale wygrała trzy mecze, więc sama sobie ten awans ugrała, do końca wierzyła i grała poważnie. Po raz pierwszy w historii awansowała do najlepszej "czwórki", z czego się bardzo cieszyła. Natomiast mile nas zaskoczyła publiczność czeska, bo spodziewaliśmy się gromów na nasze głowy, a jak się okazało, doping był w obie strony.

W finale walczyliście z Rosjanami. Czy spotkania z Rosją czy z Niemcami też mają dodatkowy podtekst dla zawodników, czy to tylko kibice dorabiają taką ideologię?

- Coś na pewno w tym jest... Chociaż od jakiegoś czasu nasze myślenie się zmieniło, więc chyba takiego zabarwienia uczuciowego, jak było kiedyś, już nie ma. Ale i tak te spotkania zawsze zawierają w sobie odrobinę pieprzu (śmiech).
[nextpage]Wszystkie zespoły grające w Brnie znajdowały się w jednym hotelu. Zawodnicy spotykali się w windzie, na korytarzu, na stołówce. Jaki ma pan pogląd na ten temat? Czy lepiej, gdy wszyscy są w jednym miejscu, czy jednak porozdzielani?

- Ciekawe spostrzeżenie. Trochę jest inaczej, gdy każda z drużyn ma swój ośrodek, swoją przestrzeń. Jest wyalienowana od reszty, jedzie na mecze i dopiero na hali spotyka się z przeciwnikiem. Co innego jest natomiast, gdy wszyscy są w jednym miejscu, gdy spotykają się na posiłkach. Wtedy zaczyna być zupełnie inne zabarwienie psychiczne turnieju. Najlepszym chyba tego przykładem są igrzyska olimpijskie, gdzie wszystko się miesza. Sportowcy spotykają innych zawodników, którzy im imponują, patrzą na ich zachowania i często wtedy odchodzą od swojej koncentracji. Taki wspólny pobyt w jednym hotelu trzeba umieć wytrzymać i przejść obok tego, żeby zbyt mocno nie zaangażować się w ten "bałagan", melanż zawodników, trenerów, wszystkich osobowości. Nie ucieknie się z hotelu, więc trzeba sobie poradzić samemu psychicznie. Ma to niebagatelne znaczenie, bo oprócz drużyn, przyjeżdżają na turnieje także managerowie i zaczynają się wstępne rozmowy o kontraktach. Można takiemu zawodnikowi nabałaganić w głowie i on wtedy traci skupienie, koncentrację, która jest potrzebna do rozgrywania spotkania.

Jedna grupa rozgrywała swoje mecze w Brnie, druga w Nitrze.
Czy nie ma pan wrażenia, że w decydujących rozstrzygnięciach kibice wspierali te drużyny, które znali z występów we wcześniejszej fazie?

- Czasami tak jest, może rzeczywiście jak pierwszego dnia kolejnej rundy przyjeżdżają nowe drużyny, to publika utożsamia się z tymi, z którymi się widziała wcześniej, ale to chyba nie ma większego znaczenia. Zawodnicy raczej nie przywiązują do tego wagi.

Kilku zawodników z prowadzonej przez pana kadry gra w warszawskiej Politechnice.

- Na pewno będę częstym gościem w Warszawie i będę obserwował, jak Olek Śliwka, Artur Szalpuk, Krzysiek Bieńkowski, Bartek Mordyl i Bartek Lemański się rozwijają, bo to dla nich nowe doświadczenia, nowe impulsy, nowe drużyny. Oczywiście gra w jednym klubie to korzyść również dla reprezentacji. Ja cały czas będę sercem z chłopakami, będę im kibicował, oby szli do przodu, Mam nadzieję, że sukces na mistrzostwach Europy juniorów przełożył się na to, by ci zawodnicy w przyszłości stanowili o sile reprezentacji seniorskiej.

Aleksander Śliwka i Artur Szalpuk dobrze znają się z rozgrywek młodzieżowych, a teraz grają razem w Politechnice Warszawskiej
Aleksander Śliwka i Artur Szalpuk dobrze znają się z rozgrywek młodzieżowych, a teraz grają razem w Politechnice Warszawskiej

Jest pan trenerem wyłącznie w Spale. Doradzał pan zawodnikom, do których klubów mają pójść po zakończeniu wieku juniorskiego?

- Bardzo ciężko nam doradzać, wskazać chłopakom odpowiednią drogę, bo na decyzję wszystko wpływa: pieniądze, warunki socjalne, nazwy drużyn. Mało który zawodnik zastanowi się nad tym, że trzeba poszukać klubu, w którym będzie występował w podstawowym składzie. A gra to przecież inwestycja, by w przyszłości móc wyjąć więcej. Każdy z siatkarzy chciałby od razu znaleźć się w klubie z czołówki, a przecież te drużyny walczą o najwyższe cele, nie tylko w Polsce, więc nie zawsze mogą w stu procentach zajmować się młodymi. Czasami są oni tylko po to, by podstawowych zawodników utrzymywać w dobrej formie. Tak zawsze było i my tego nie zmienimy. Jeśli ktoś jest twardy i umie się odnaleźć w seniorskiej siatkówce, to przetrwa niekorzystne chwile. My specjalnie nie pomagamy, może czasami z naszej strony jest delikatna sugestia. Staramy się nie wtrącać do wyboru klubów przez zawodników. Oczywiście jest nam w pewnym sensie przykro, gdy zawodnik odchodzi wcześniej ze szkoły. Jeśli widzimy go w podstawowym składzie to ok, ale jeśli on staje się zawodnikiem dwunastym, trzynastym czy to ma wydłużoną drogę rozwoju. Wtedy ta decyzja trochę mija się z celem...

Czy można mówić o konflikcie interesów klubów i reprezentacji?

- Jeśli chodzi o siatkówkę młodzieżową, Spała gwarantuje dobry poziom przygotowania. Ale który z zawodników, mających szansę gry w ligowym zespole, nie chce z niej korzystać. Chyba każdy myśli o tym, by w PlusLidze zadebiutować jak najwcześniej. Trzeba jednak pamiętać o tym, że w życiu sportowca wszystko musi mieć swój czas, swoje tempo. Kłopoty są zawsze, my zawodników puszczamy na rozgrywki juniorskie, czasami oszczędzamy ich w Spale, dozujemy im obciążenia, a podczas turniejów klubowych grają kilka meczów w ciągu kilku dni. I praktycznie muszą być liderami swoich zespołów. Czasami przyjeżdżają jako wraki, dlatego trzeba poświęcić czas na regenerację, jednak musimy sobie z tym jakoś radzić. Podobnie jest zresztą w siatkówce seniorskiej, obciążenia klubowe i reprezentacyjne się na siebie nakładają. O ile ci starsi sami decydują o tym, to w przypadku młodszych musi być współpraca szkoleniowców klubowych i reprezentacyjnych. W tym roku bardzo dobrze układała mi się współpraca z trenerami klubowymi, jeśli rozmawialiśmy o obciążeniach, to dochodziliśmy do wspólnych wniosków. Dzięki temu kilku chłopaków do tych mistrzostw Europy dotrwało, bo inaczej byliby "zajechani". Natomiast wiadomo, że ci najlepsi zawodnicy zawsze mają najgorzej, są najbardziej eksploatowani, bo żaden z trenerów nie chce z ich umiejętności rezygnować. Dlatego odpowiednio trzeba ułożyć priorytety.

Czy absencja i kontuzja Artura Szalpuka nie były skutkiem właśnie tych przeciążeń?

- Artur grał w Politechnice Warszawskiej, ale był również delegowany na mecze juniorów z MDK-u Warszawa. Oprócz tego występował też w reprezentacji, dużo jest tego wszystkiego. Ale tego typu zawodnik jest jeszcze pod ochroną, natomiast nasi uczniowie grali w Młodej Lidze, w rozgrywkach II ligi i również w turnieju o awans do I ligi. No i jeszcze mecze w reprezentacji, więc gdybyśmy ich nie oszczędzali, rozegraliby około sześćdziesięciu spotkań w sezonie. Do tego trzeba doliczyć ich wizyty w klubach i imprezy juniorskie, czyli jeszcze dziesięć kolejnych meczów. Niektórzy byli liderami swoich zespołów i grali praktycznie sami, co może być ogromnym problemem. Dlatego ważne jest, by to odpowiednio poukładać. Być może doczekamy się jakiegoś systemu, który będzie ograniczał eksploatację tych zawodników. Wiem, że PZPS robi wszystko, by wypracować odpowiednie rozwiązanie. Po części rozumiem każdego trenera, bo który z nich nie chce wykorzystać wszystkiego, co ma najlepsze. Tu trzeba coś zrobić, by chłopcy nie byli tak eksploatowani, by mogli przechodzić do kolejnych kategorii bez uszczerbku na zdrowiu.
[nextpage]Osiemnaście lat temu medal na mistrzostwach Europy juniorów zdobywali zawodnicy, którzy zrobili bardzo duże siatkarskie kariery.

- Pamiętam, jak Irek Mazur wywalczył złoto w Izraelu w 1996 roku. To był bardzo mocny rocznik i już wtedy było widać, że to przyszłość reprezentacji. W składzie znaleźli się: Radosław Wnuk, Marcin Prus, Robert Szczerbaniuk, Bartosz Szcześniewski, Paweł Zagumny, Łukasz Kruk, Dawid Murek, Paweł Papke, Piotr Gruszka, Michał Chadała, Sebastian Świderski i Krzysztof Ignaczak. Bardzo bym chciał, żeby zawodnicy podobnego kalibru wyszli z tej grupy, ale to czas pokaże. Mieliśmy świetne roczniki, które w kadetach odnosiły sukcesy, ale ciężko było o ich powtórzenie w juniorach. Takim przykładem był np. rocznik Kuby Jarosza, Bartka Kurka, Zbigniewa Bartmana, przecież tam też można było wymieniać jednym tchem zawodników, którzy występują w reprezentacji. Myślę, że w grupie z Brna są zawodnicy z tymi umiejętnościami, o które jest najtrudniej, czyli przyjęcie zagrywki, defensywa, dobre granie taktyczne, rozumienie siatkówki, gra techniczna. Dawno takich siatkarzy nie mieliśmy i myślę, że wchodząc do siatkówki seniorskiej, będą takim spoiwem dla chłopaków o dobrych warunkach fizycznych. Kolokwialnie mówiąc, będą po prostu od "czarnej roboty".
Czy wśród tej srebrnej ekipy widzi pan kandydatów gotowych do gry w seniorskiej reprezentacji?


- W Brnie mieliśmy bardzo zgrany zespół, ale trzeba przyznać, że indywidualnie kilku zawodników zasługuje na wyróżnienie. Gdy przygotowywaliśmy z Maćkiem Zendełem i Tomkiem Morgą taktykę na dane spotkania, byliśmy w stanie zauważyć, jak niektórzy z chłopaków szybko wyłapywali i przyswajali rzeczy taktyczne. Sprawne przenoszenie tych uwag na boisko świadczy o ogromnej dojrzałości. Nie będę oryginalny, jeśli powiem, że jednym z takich zawodników jest Olek Śliwka. Kacper Piechocki ma z kolei spore doświadczenie z PlusLigi. Jest dwóch, trzech zawodników, którzy mogą już grać na najwyższym poziomie. Jest też kilku chłopaków, którzy dobrze wkomponowani do ligowych zespołów, będą w stanie sobie poradzić. Może nie są to gracze o niebotycznych warunkach fizycznych, lecz prezentujący siatkówkę techniczną. Ci, których zabrakło, to są nasze tuzy, jeśli chodzi o wzrost, bo i Piotrek Badura, i Artur Szalpuk, i Paweł Gryc, czy Bartek Lemański. Gdyby oni byli, nasz zespół wyglądałby zupełnie inaczej. Ci, którzy przyjechali do Brna, byli jednak bardzo dojrzali, zabijali praktycznie po kolei wszystkich przeciwników swoim spokojem i pewnością siebie. Podczas półfinałowego spotkania na boisku było trzech kadetów. Wszyscy trenerzy, pracujący z juniorami, zdają sobie sprawę z tego, jak duża przepaść dzieli te dwie kategorie wiekowe. Ale już można powiedzieć, że ta praca będzie kontynuowana i rocznik kadetów szykuje się naprawdę mocny.

Obserwowaliśmy zawodników, ich ruchy i predyspozycje i w niektórych z nich odnajdujemy cechy siatkarzy z seniorskiej reprezentacji. Tomek Fornal przypomina nam bardzo Bartka Kurka, Bartek Mordyl to Marcin Możdżonek, Krzysiek Bieńkowski to Paweł Zagumny...

- Mam na nich spojrzenie "zwichrowane". Wynika to z tego, że jestem z nimi na co dzień. Tak są zakorzenieni w mojej głowie jako kolejne indywidualności, że podobieństwa do innych zawodników staram się nie zauważać. Oczywiście na boisku zawsze są kopie różnych przyruchów, nawyków, kopie zawodników z poprzednich lat, tego nikt nie uniknie. Nie myślę, że to jest wynik naśladowania, a takiego, czy innego wyuczenia się pewnych elementów. Aczkolwiek postaram się im teraz dokładniej przyjrzeć (śmiech).

Jacek Nawrocki wierzy, że jego podopieczni będą wkrótce stanowić o sile seniorskiej reprezentacji
Jacek Nawrocki wierzy, że jego podopieczni będą wkrótce stanowić o sile seniorskiej reprezentacji

Nie jest tak, że siatkówka się teraz przebiegunowuje pod względem wieku? Młodzi zawodnicy, jak Mateusz Mika czy Fabian Drzyzga, szturmem wchodzą do seniorskiej reprezentacji.

- To jest naturalny proces, który przebiega swoim nurtem, natomiast nie ma takiej reguły, że najlepiej jeśli będą sami doświadczeni, albo sami młodzi. Dużo czynników wpływa na to, że ci młodzi się znaleźli nagle w lidze. Po pierwsze, są to przeobrażenia w danych reprezentacjach, zazwyczaj przychodzą chwilę po igrzyskach olimpijskich. Poza tym, szeroka ława młodych zawodników to wynik rozszerzenia naszej ekstraklasy do czternastu zespołów. Nagle pojawiło się wiele miejsc dla młodych. Jaką oni rolę będą spełniać - zobaczymy. Chętnie powróciłbym do tego tematu za rok, żeby móc ocenić udział tych młodych chłopaków, bo na razie jest za wcześnie. Ale to naturalna kolej rzeczy, że będą wypierać starszych zawodników. Jeśli utrzymamy szkolenie młodzieży na tym poziomie, to w ogóle nie będziemy musieli ściągać gwiazd zagranicznych, tylko będziemy mogli się cieszyć naszymi wychowankami. Czasami nie jest to do końca popularne, ale takie jest moje marzenie i cel pracy: żeby jak najwięcej zawodników trafiało do zespołów, nie tylko czołowych, ale także tych, w których będą mogli grać i się rozwijać. Dla każdego z tych chłopaków droga rozwoju jest praktycznie inna. Ważne, by trenerzy mieli na tyle odwagi, by dojrzeli w tym chłopaku potencjalnego gracza. Wszyscy wiemy, że zarządy i prezesi, którzy stawiają cele, często paraliżują swobodne myślenie na temat młodzieży. Ja to rozumiem, bo sam to przeżywałem.

Alternatywą dla tych zawodników, którzy nie znaleźli angażu na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce, była I liga. W PlusLidze natomiast mogą rywalizować z najlepszymi.

- To jest bardzo trudny temat, trzeba pamiętać również o tym, że liga musi mieć swoją siłę, swoją moc, atrakcję. Siatkówka jest u nas "na topie" i jest moment, by wykorzystać to, że mamy dużą liczbę zawodników, kibiców, ale też sporo ośrodków, w których ludzie pracują, by ten sport się rozwijał. Ale liga ma być przede wszystkim mocna, ma kształcić potencjalnych reprezentantów, a te rzeczy zaczynają się wtedy kłócić. Ważne, żeby znaleźć złoty środek. Z jednej strony liczba zespołów i miejsc dla młodych zawodników nie może rozmywać poziomu, a z drugiej strony mecze muszą być atrakcyjne.

Co pan myśli o zmaganiach w Lidze Europejskiej? To jest chyba dobry pomysł, żeby ci zawodnicy ogrywali się na europejskich arenach?

- Tak, młodzi zawodnicy z pewnością zyskali dzięki temu masę doświadczenia. Mówimy tutaj głównie o chłopakach z roczników 93 i 94, ale także o kilku trochę starszych siatkarzach, którzy walczyli pod wodzą Andrzeja Kowala. Myślę, że przynajmniej dwóm, trzem zawodnikom przyniesie to wymierne efekty, że również będziemy się mogli cieszyć z ich dobrej gry w reprezentacji.

Wśród tych młodych i perspektywicznych zawodników mamy "wysyp" leworęcznych: Jakub Wachnik, Bartłomiej Bołądź, Maciej Muzaj, Aleksander Śliwka. Nie przypominamy sobie zbyt wielu leworęcznych w kadrze.

- Często bywa tak, że przez ileś lat nie ma lewej ręki w reprezentacji, nie ma zawodnika, którego moglibyśmy w taki sposób wykorzystać. Potem nagle się okazuje, że jest ich trzech, czterech w jednym momencie. Gdy dawno temu prowadziłem drużynę juniorów Lechii Tomaszów, to nawet się nie zastanawiałem, ilu mam takich siatkarzy. Na pierwszym spotkaniu trenerów podsłuchałem rozmowę: "Słuchajcie, ten z Lechii Tomaszów ma czterech leworęcznych i ustawił ich obok siebie specjalnie". Dopiero później się zorientowałem, nie pomyślałem o tym, a już zwłaszcza, że postawiłem ich obok siebie... Bycie leworęcznym to swego rodzaju handicap, ale i trudność. Leworęczny na lewym ataku musi mieć specyficzne odbicie, wyjście w górę, innym bokiem "zamyka" ten atak. Dla atakujących jest to dodatkowa wartość, dla przyjmujących wydaje mi się, że to może być trudnością. Ale jak pokazuje Olek Śliwka, nie sprawia mu to żadnych problemów. Natomiast dla Bartka Bołądzia czy Macieja Muzaja ta lewa ręka jest prawdziwym skarbem.

Rozmawiali:
Agata Kołacz
Piotr Dobrowolski 

Źródło artykułu: