WP SportoweFakty: Kiedy wpisuje się pana nazwisko w wyszukiwarki internetowe, to przez pierwsze kilka stron występuje pan tylko w kontekście "Tańca z Gwiazdami". Jest pan już celebrytą?
Łukasz Kadziewicz: Nie mam charakteru celebryty. Nie mam facebooka, snapchata, instagrama, nie wiem, co to są lajki. Nie rozumiem tego wszystkiego. Nadal jestem zwykłym gościem spod budki z piwem chodzącym w trampkach i dżinsach. Nie jara mnie czytanie swojego nazwiska w mediach czy oglądanie swoich zdjęć na jakichś dziwnych portalach. Staram się być sobą, niezależnie od tego, co robię. Nie przyjmuję żadnych póz, nie chcę kopać się z koniem. Kiedy czytam o sobie jakieś bzdury, to chętnie bym kogoś naprał po ryju, ale to nic nie zmieni. Poza tym mam świadomość, że to też jest czyjaś praca.
Czy to było zaskoczenie, ta "pudelkowa" popularność?
- W ogóle nie zwróciłem na to uwagi. Ja się wychowałem w nadmiernym zainteresowaniu. I to nie jako sportowiec czy gwiazda tylko jako człowiek, który ma 206 cm wzrostu. Od kiedy pamiętam, wszyscy się odwracali i pokazywali mnie palcami. Nie da się uciec od tego, niezależnie od tego, czy wchodzę do miejskiej toalety, sklepu czy kina. Nie będę podchodził i się pytał: czy pan na mnie patrzy jak na celebrytę czy jak na siatkarza, czy jak na twarz jakby znaną, ale nie wiadomo skąd. Ostatnio moja żona podczas wizyty w kinie powiedziała, że mi współczuje, bo muszę się czuć jak małpa w zoo, ale ja już nie zwracam na to uwagi.
To po co panu był ten "Taniec z Gwiazdami"?
- Miałem nadzieję, że pani mi odpowie na to pytanie. Jak zadzwonili do mnie po raz pierwszy, to byłem pewien, że to Michał Winiarski albo ktoś inny robi sobie ze mnie jaja. Grałem wtedy jeszcze w Lubinie, więc to odpadało. Ale jak zadzwonili kolejny raz, a ja już zakończyłem karierę zawodniczą, to pomyślałem sobie: czemu nie? Właściwie nigdy nie pomyślałem po co. Na pewno "Taniec z Gwiazdami" nie zmienił mojego życia. To była fajna zabawa, kompletnie odmienna od tego, co robiłem całe życie. Poznałem masę świetnych ludzi, zupełnie inny świat. Jak się teraz zastanawiam, to chyba był mi potrzebny do tego, żeby zmusić mnie do głębszego spojrzenia w siebie. A wcale nie chce się tego robić, bo można znaleźć niefajne rzeczy.
A to nie było trochę tak, że po zakończeniu kariery brakowało panu znanego rytmu dnia? W "TzG" też są codzienne treningi i raz na tydzień program na żywo, czyli jakby mecz.
- Nigdy w życiu będąc siatkarzem nie trenowałem tak ciężko jak podczas "TzG". Zawodnik ma czas na spanie i na jedzenie pomiędzy treningami, a jako tancerz nie miałem czasu na nic, trenowaliśmy nieustannie i do upadłego. Jeszcze z taką partnerką, jaką ja miałem - i tu Agę Kaczorowską gorąco pozdrawiam - czyli megaprofesjonalną, to już w ogóle. Na pierwszym treningu zapytała mnie, czy jestem tu, bo muszę, czy bo chcę. I potem powiedziała: masz 24 godziny na zastanowienie się, czy robimy to na moich zasadach czy tylko się powygłupiamy. Dusza sportowca ze mnie wyszła wtedy: jasne, że na poważnie. Aga mnie uprzedziła, że to będzie bolało. Jak bym wiedział, jak bardzo będzie bolało, to w życiu bym się nie zgodził.
A teraz kim pan właściwie jest? Byłym zawodnikiem, komentatorem, tancerzem, dziennikarzem?
- Nigdy nie byłem do końca profesjonalnym siatkarzem. Nie jestem tancerzem, nie będę dziennikarzem. Bo dziennikarzem to jest pan Janusz Pindera czy pan Janusz Atlas, a nie ci, co siedzą przy biurku i przepisują z internetu. Dziennikarz to jest ktoś, kto właśnie wsiada do pociągu PKP, bo jedzie na drugi koniec Polski, żeby znaleźć coś do swojego pomysłu na materiał, który urodził mu się w głowie. Strasznie lubię swoją zabawę w dziennikarstwo, ale nie mam złudzeń, że to tylko zabawa. Całe życie miałem niewyparzony ryj i bardzo na tym cierpiałem, wreszcie mogę bez ogródek wyrażać swoje zdanie. I cieszę się, że skończyła się siatkówka i zaczęło się coś nowego. Bałem się, że skończy się granie, a ja zostanę z piwem na balkonie.
Nie miał pan żadnego planu, żadnej wizji swojej przyszłości po zakończeniu grania? Większość wyczynowych sportowców od trzydziestych urodzin zaczyna już planować swoje życie "po".
- Nie miałem żadnego planu. Liczyłem na to, że znajdę jakieś zajęcie, które będzie mi dawało satysfakcję, bo kompletnie nie nadaję się do ośmiu godzin dziennie w korporacji. Założyliśmy z Maćkiem Dobrowolskim i Pawłem Siezieniewskim Akademię Siatkówki, pojawiła się propozycja z Polsatu, z którym już od kilku lat współpracowałem robiąc "Kadziu Projekt" i komentując mecze reprezentacji. Nie było żadnego planu, bo w moim życiu wszystko się dzieje spontanicznie. No i niestety konsekwencje są zwykle dramatyczne.
Czyli liczył pan na to, że jakoś to będzie? Żadnych bezsennych nocy spędzonych na zastanawianiu się "co potem"?
- Jeżeli jakikolwiek wyczynowy sportowiec pani powie, że nie miał takich bezsennych nocy, to skłamie. Więcej po trzydziestce miałem nocy bezsennych niż tych spokojnych i przespanych, bo całe życie żyłem lekko i jak dużo zarabiałem, to jeszcze więcej wydawałem. Było we mnie bardzo dużo niepokoju, a nawet strachu w kwestii przyszłości. Czy te demony, które mam w sobie, po zakończeniu grania zdominują moje życie i skończę pod mostem? Jestem idealnym kandydatem na to, żeby tam skończyć, każdego dnia.
Ale nie jest pan pod mostem. Jest pan zadowolony z tego, jak się potoczyło pana życie po zakończeniu kariery siatkarskiej?
- Z tego, gdzie jestem i co robię, tak, z tego, jak się zachowuję, nie. Moja żona i inni moi bliscy codziennie się pytają: kiedy ty się wreszcie uspokoisz? Jestem kompletnym wariatem i nic się nie zmieniło, gdy przestałem być zawodnikiem. Cieszę się, że zostałem przy siatkówce i są ludzie, którzy chcą ze mną współpracować mimo moich wad. To mnie trzyma przy życiu.
A ciągnie pana jeszcze na boisko?
- Może nie powinienem mówić prawdy, ale nie ciągnie. Wcale. Ciągnąć to będzie Bartka Kurka, kiedy skończy karierę, będzie wspominał swoje wspaniałe mecze i jakim był świetnym siatkarzem. Mnie tego nie brakuje, bo ja świetnym siatkarzem nigdy nie byłem. Poza tym przez wiele ostatnich lat to był straszny ból, walka o każdy dzień. Miałem dość bycia na lekach, nieustannych zastrzyków z Voltarenu czy innych substancji, które sam musiałem sobie robić. Leki na oparzenia, które przyspieszają regenerację i setki innych leków, codziennie. Schodzenie tyłem po schodach, bo przodem już nie byłem w stanie zejść. To jest zawodowy sport. Trzy, cztery, pięć lat i jesteś tak zniszczony, że nie możesz rano wstać i iść do toalety. Dla mnie ostatnie lata grania, to lata ciągłego bólu i żebrania, targowania się z własnym organizmem o każdy kolejny sezon, kolejny mecz czy nawet kolejny dzień. Do tego dochodził czynnik ludzki, moje własne demony i słabości, i to w połączeniu z wiekiem i bólem, to w ogóle nie była fajna sprawa. Ale tęsknię za drużyną, za tym poczuciem męskiej wspólnoty. Za autobusem i dwunastogodzinnymi podróżami, za szatnią i jej smrodem, za porannymi treningami na siłowni. Poziom żartów - szambo. To były najlepsze momenty i za tym tęsknię. I za kibicami. Jak stoisz w Spodku na boisku i kibice śpiewają hymn narodowy, to się zastanawiasz, czy może być w życiu cokolwiek lepszego. Siatkówka to było całe moje życie, ale w pewnym momencie to, co mnie stworzyło, zaczęło mnie wykańczać i po prostu miałem dość, tak po ludzku.
[nextpage]
Ma pan poczucie, że wykorzystał w pełni swoją szansę w reprezentacji? Z Raulem Lozano zaczęło się od wyrzucenia z kadry, potem sobie poukładaliście relacje i zdobyliście razem wicemistrzostwo świata, ale Daniel Castellani już pana nie widział w drużynie narodowej. Miał pan o to żal do niego, prawda?
- Wiem, co ma pani na myśli. Wtedy miałem, faktycznie powiedziałem nawet w jakimś wywiadzie, że nigdy więcej nie zagram w reprezentacji, dopóki prowadzą ją Daniel Castellani z Krzysztofem Stelmachem. Minęły lata, a ja się zastanawiam sam nad sobą: kim ty wtedy byłeś, żeby wygadywać takie rzeczy? Dziś wiem, że nie wziął mnie, bo po prostu byłem za słaby, byłem wtedy na kolejnym wirażu w swoim życiu i wcale się trenerowi nie dziwię. Będąc na jego miejscu, też bym wtedy nie zabrał siebie na mistrzostwa Europy. I dobrze się stało, bo to był taki konkretny kop w tyłek, dzięki któremu się zmobilizowałem, pojechałem do Biełgorodu i miałem chyba najlepszy sportowo sezon w życiu. Wygraliśmy wicemistrzostwo Rosji i to był raczej ostatni rok, kiedy w pełni i naprawdę byłem zawodowym siatkarzem, zaangażowanym, dobrze grającym w dobrym klubie o wysokie cele i za przyzwoite pieniądze. A co do tamtej szczeniackiej wypowiedzi - gdzie teraz jest Castellani a gdzie jestem ja? On cały czas prowadzi kluby z najwyższej półki, a mnie już nie ma. Wielu rzeczy w życiu się wstydzę i tamta wypowiedź na pewno jest jedną z nich. Błazenada.
A mógł pan wyciągnąć ze swojej kariery reprezentacyjnej więcej? Żałuje pan jakichś straconych szans?
- Jasne, że mogłem więcej. Zawaliłem masę rzeczy w swoim życiu. Paweł Zagumny napisał w swojej książce, że grał ze mną tylko jeden sezon, że jestem wariatem, ale że jego zdaniem mogłem osiągnąć siatkarsko więcej. Pewnie ma rację, tylko, jak widać, nie byłem na to gotowy. Sukces nie wynika tylko z talentu, tylko jeszcze z charakteru, zaangażowania, ciężkiej pracy. Najwidoczniej mi czegoś zabrakło. Dziś mówię młodym zawodnikom: masz 22, 23 lata, dobrze ci płacą w dobrym klubie, to pracuj jak koń wyścigowy i pamiętaj, że to jest bardzo ulotne. I nie myśl, że jesteś królem życia i nie sprawdzaj, co jest za rogiem. Ja sprawdzałem, co jest za rogiem, a nawet za zakrętem i to w ciemną noc. I niestety w wieku 35 lat dalej sprawdzam co jest za rogiem, ale przynajmniej mam już świadomość, że to jest idiotyczne.
Dojrzałość to umiejętność przewidywania i ponoszenia konsekwencji swoich czynów. Jak z tym u pana? Już jest pan dojrzały?
- Częściowo jestem, bo mam świadomość, że jak wdepnę w gówno, to będę cały brudny. Ale i tak to robię. Wiele mam wad, więcej niż zalet, ale nigdy nikt nie mógł mi zarzucić braku odpowiedzialności. Grzecznie ponosiłem wszystkie konsekwencje swoich wyskoków. Nigdy nie mówiłem, że ktoś mi nalał, nasypał czy mnie wyciągnęli siłą z tego hotelu i trzymali. Czasami się udawało obronić na boisku i zagrać dobry mecz. A jak się nie udawało, to zamiast cycki po medale, wypinałem klatę przed prezesem na dywaniku i mówiłem "mea culpa". I zwykle mówiłem prawdę i się nie wybielałem.
Guillame Samica ostatnio powiedział, że różne sportowe szanse w życiu stracił, bo niezasłużenie przypięto mu "łatkę" alkoholika. A pan też coś stracił przez złą opinię?
- "Samik" alkoholik? On jest w kategorii junior młodszy albo nawet kadet. On odpadał, kiedy ja wchodziłem i nigdy nie doczekał najważniejszego momentu na imprezie, nie mówiąc nawet o jej zakończeniu. Niech ci, co tak mówią, pukną się w głowę. Grałem z nim sezon, więc wiem. "Samik" walnie 100 gram i już wychodzi z niego bałkańsko-francusko-słowiańska dusza i są tańce i śpiewy, ale to żaden alkoholik. Ja też mam różne "łatki", oczywiście, tylko że moje są zupełnie zasłużone. Kluby włoskie i rosyjskie zatrudniając mnie na wstępie mówiły: wiemy, na co cię stać na boisku, ale też doskonale wiemy, na co cię stać poza boiskiem, więc musisz na siebie uważać.
Miał pan specjalne zapisy w kontraktach?
- Że jak się nawalę to mnie wyrzucą? W każdym. Fajnie było w Biełgorodzie, trafiłem na trenera Panczenkę, który od razu mi powiedział: my wiemy o tobie wszystko. Na tyle wszystko, że po pierwszym meczu zadzwonił o 22 i zabrał mnie na drinka. Było fajnie, ale do poniedziałku rano, kiedy tak mi dowalił na treningu, że myślałem, że umrę. Powiedziałem mu, żeby więcej jednak nie dzwonił. Wracając do "łatek", mierzyłem się z tym, na co sam zasłużyłem i nie mam do nikogo pretensji.
A patrząc z perspektywy swoich 35 lat i zakończonej kariery coś by pan zrobił inaczej w swoim życiu?
- Wszystko. Albo prawie wszystko. Ale nigdy nie dostanę kolejnej szansy, więc muszę z tym żyć.
Poproszę jakiś przykład.
- Źle zrobiłem, że przyszedłem do Jastrzębia i źle zrobiłem, że z niego odszedłem. Po Surgucie miałem propozycje kontraktów z najlepszych włoskich klubów, a ja wybrałem, nawet nie wiem czemu, Jastrzębie. Ale drugą głupotą było po dwóch sezonach odejście stamtąd do Mediolanu. Chociaż i Sebastian Świderski i Piotrek Gruszka mnie ostrzegali, żebym poczekał i miałem też świetną propozycję z Fakieła Nowy Urengoj. Nie da się ukryć, że kilka decyzji w moim życiu było kompletnie bezsensownych. Ale za to jestem doskonałym przykładem dla młodszych siatkarzy - opowiadam im, jak nie powinni wybierać klubów.
Przeszedł pan w swoim życiu przez bardzo wiele klubów, zarówno poza Polską, jak i w PlusLidze. Z którym jest pan najmocniej związany emocjonalnie? Przy którym serce bije mocniej, gdy go pan ogląda w telewizji?
- Na pewno przy AZS Olsztyn, bo tam się wychowałem i to jest mój sportowy dom. Przy Jastrzębiu za atmosferę w hali na Szerokiej, za kibiców i za taką ich "prawdziwkowość". Jak mnie wyrzucili z kadry i przyjechałem do Jastrzębia, to powitali mnie z transparentem "Kadziu, nie martw się, my tu też pijemy". Nasłuchałem się też od nich niezłych wyzwisk, jak miałem słabsze momenty na boisku. I te wspaniałe finały z Bełchatowem, pięciomeczowe. I jeszcze serce mi zawsze zabije mocniej, a uśmiech pojawi się na twarzy, jak myślę o Lubinie. Mają świetnych prezesów, fajnych kibiców. Oddałem im resztkę swojego zdrowia, trochę pomogłem w awansie do PlusLigi i przeżyłem z nimi końcówkę swojej kariery. Spędziłem tam bardzo udany czas, nawet mimo bólu, który mi towarzyszył stale i zawsze będę ciepło wspominał Lubin.
Rozmawiała Ola Piskorska
#dziejesiewsporcie: oprawa w stylu Star Wars
Pomogl przy tym sam wywiadowany, nie da sie ukryc :)
kadzić: przesadnie prawić komplementy, często dla uzyskania czegoś