Tillie występował w amerykańskim zespole UC Irvine Anteaters w latach 2011-2013, zdobywając z nim, w pierwszym sezonie, mistrzostwo NCAA. W Ameryce Północnej studiował natomiast od 2009 roku. Z racji skomplikowanej procedury transferu ocen z Francji do USA, pierwsze dwa lata spędził jednak w Kanadzie, na Thompson Rivers University. Tam jego siatkarski potencjał dostrzegł obecny szkoleniowiec reprezentacji Stanów Zjednoczonych, John Speraw.
WP SportoweFakty: Co zaskoczyło pana szczególnie mocno podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych?
Kevin Tillie: Podejście amerykańskich zawodników do sportu. Nie dostają za grę żadnych pieniędzy, ale mają zupełnie inną mentalność niż niektórzy profesjonalni siatkarze europejscy, wśród których przyjście na trening nie wywołuje entuzjazmu. Amerykanie ciągle chcieli grać i trenować jeszcze więcej, mimo że siatkówka nie była ich pracą. Z drugiej strony nikt nie inwestował w nich własnych pieniędzy. Brak sponsorów sprawiał, że nie musieli dźwigać na swoich barkach wielkiego obciążenia.
W swoich szeregach chciało pana mieć kilka amerykańskich uniwersytetów. Dlaczego zatem wybrał pan studia na University of California i grę dla UC Irvine Anteaters?
- Była to stosunkowa łatwa decyzja. Korespondowałem mailowo z kilkoma trenerami, ale zdecydowanie najbardziej przekonał mnie John Speraw z Irvine. Wraz z personelem oglądał materiały wideo z moją grą i przekonał mnie do jak najszybszego przyjazdu. Kiedy tylko zobaczyłem kampus oraz warunki, w jakich członkowie drużyny żyją w Newport Beach, od razu wiedziałem, że dokonałem dobrego wyboru. Urzekła mnie panująca dookoła rodzina atmosfera.
Podobno powiedział pan Sperawowi: "Daję ci trzy miesiące na uczynienie mnie lepszym siatkarzem".
- Dlatego, że miał zupełnie inne metody pracy, dotyczące choćby przyjęcia zagrywki. A mi trudno było nagle zmienić wszystkie przyzwyczajenia z młodości. Na treningach ogarniała mnie frustracja, ponieważ nie potrafiłem poprawnie wykonać żadnego ćwiczenia. John poprosił mnie jednak o cierpliwość i dał zgodę na powrót do dawnych nawyków, jeśli po trzech miesiącach nie zaadaptowałbym się do jego stylu pracy. Odpowiedziałem "w porządku, będę robił wszystko, co każesz". I skończyliśmy sezon z tytułem mistrzostwskim.
Jak wyglądał pański dzień podczas gry w UC Irvine Anteaters?
- Nie licząc dni meczowych, każdego poranka ćwiczyliśmy na siłowni. Chodziliśmy tam całą drużyną, zazwyczaj między godziną 8 a 9. Dalszy przebieg dnia uzależniony był od tego, w jaki sposób student ustawił sobie kolejne zajęcia. Osobiście wolałem uczęszczać na uczelnię przed południem. Przebywałem na niej zwykle między 9:30 a 13. Potem miałem przerwę na lunch, następną godzinę zajęć i trening, od 16 do 18. Następnie przychodził czas na naukę bądź spędzanie czasu z przyjaciółmi w Newport Beach.
W jednym z wywiadów Paweł Zatorski, pański kolega z ZAKSY, powiedział o czasach pobytu w SMS-ie Spała "na rozrywkę nie miałem ani czasu, ani siły". A jak to wyglądało w pana przypadku?
- Miałem więcej zajęć niż pozostali, ponieważ w trakcie studiów przeniosłem się do USA z Kanady. Inni cieszyli się większą ilością czasu na odpoczynek, ale już w czasach liceum przyzwyczaiłem się do funkcjonowania z napiętym grafikiem. Zawsze potrafiłem wypracować sobie jednak trochę wolnego. Regularnie uczęszczałem na uczelnię, więc później nie musiałem poświęcać aż tak wiele czasu na naukę. Większość zajęć planowałem sobie w pierwszych dniach tygodnia, by podczas weekendów cieszyć się swobodą.
A stosunek wykładowców do sportowców był inny niż do pozostałych studentów?
- Wszystko zależało od nauczyciela. Niektórzy uwielbiali sportowców, inni nieszczególnie. Zwykle zasięgałem opinii na temat poszczególnych wykładowców u kolegów z drużyny. Z racji tego, że jestem Francuzem, byłem jednak traktowany nieco inaczej. Na pierwszych zajęciach mówiłem, że angielski nie jest moim ojczystym językiem i czasem mogę potrzebować pomocy. Nauczyciele zazwyczaj byli otwarci do jej udzielenia i dbali, by starannie przekazywać mi wszelkie niezbędne informacje.
Amerykański styl siatkówki jest bardziej fizyczny niż francuski. To znaczy, że w Stanach Zjednoczonych siłownia stała się pańskim drugim domem?
- Mimo że nawet teraz nie wyglądam na mocno zbudowanego, w USA solidnie wzmocniłem się fizycznie. Zanim tam trafiłem, byłem naprawdę chudy. Moim celem było więc nabranie masy, dlatego wiele pracowałem z ciężarami, znacznie więcej niż we Francji. Rozgrywałem dużo spotkań, więc nie było to takie proste, lecz w poszczególnych drużynach są również zawodnicy ze statusem "red shirt". To pierwszoroczniacy, którzy cały rok poświęcają na treningi i pracę nad przygotowaniem fizycznym, ponieważ nie mogą brać udziału w meczach.
Konfrontacje akademickich drużyn siatkarskich cieszą się w USA dużą popularnością?
- W Irvine siatkówka była najpopularniejsza, ponieważ nie było tam drużyny futbolu amerykańskiego, a koszykarze nie prezentowali wysokiego poziomu. Ludzie chętnie przychodzili na nasze mecze, ponieważ często wygrywaliśmy. Na widowni zasiadali przede wszystkim studenci. Do dziś pamiętam, jak przed jednym z meczów przeciwko Long Beach, jednemu z głównych lokalnych rywali, wszyscy kibice byli ubrani w koszulki z napisem "pokonajcie Long Beach". Frekwencja na naszych meczach oscylowała w granicach pomiędzy 2000 a 3000 widzów.
Za oceanem dorobił się pan również pseudonimu "Air France".
- Wymyślił go bodaj nasz meczowy spiker - najlepszy jakiego znam. Jest bardzo zabawny i komentuje wszystkie najważniejsze mecze w Stanach Zjednoczonych, także te z udziałem reprezentacji. Posiada w zanadrzu wiele szalonych zwrotów i ksywkę dla każdego siatkarza.
Doświadczył pan w ogóle jakichkolwiek problemów w Stanach Zjednoczonych?
- Szczerze mówiąc, nie. Spędziłem tam najlepszy czas w swoim życiu. Każdy był dla mnie miły. Nie miałem żadnych kłopotów z racji tego, że byłem jedynym obcokrajowcem w zespole. Koledzy oczywiście robili sobie ze mnie żarty, ale byłem do tego przyzwyczajony i traktowałem je z uśmiechem. Oni się cieszyli, że mogą podglądać kogoś reprezentującego europejski styl siatkówki, a ja mogłem nauczyć się czegoś z amerykańskiej szkoły. Osiągnęliśmy obopólną korzyść.
Od przyszłego sezonu przygodę z USA rozpocznie także pański najmłodszy brat, Killian.
- Zgadza się. Wybrał studia na Uniwersytecie Gonzaga, ponieważ jest tam jedna z najlepszych akademickich drużyn koszykarskich w USA. Moim zdaniem już dawno podjął decyzję, że podobnie jak ja i Kim (starszy brat Kevina - red.) chce spróbować swoich sił w Stanach Zjednoczonych. Od razu dostrzegłem, jak z miejsca zafascynował go ten kraj, kiedy kilka lat temu przyjechał do mnie w odwiedziny.
Rozmawiał Wiktor Gumiński