WP Sportowe Fakty: Podobno zdecydował się pan przyjąć ofertę klubu z Warszawy ze względu na Pawła Zagumnego. Czy jak na razie jest pan zadowolony z podjętej decyzji?
Guillaume Samica: Oczywiście. Mogłem zaczekać, albo próbować szukać miejsca gdzie indziej. Przed sezonem, zanim podpisałem kontrakt, rozmawiałem z trenerem i to mnie przekonało, jestem w Politechnice Warszawskiej. Na co dzień nie jest łatwo, ponieważ do tej pory grałem w drużynach, które przede wszystkim wygrywały. Jest więc trochę trudno być w zespole, w którym nie grasz po to, by być zwycięzcą. Jednak po moim pobycie w Częstochowie w zeszłym sezonie, przyzwyczaiłem się do tego. Poza tym mieszkanie w Warszawie daje wspaniałą okazję do doświadczania życia.
Życie w Warszawie na pewno sporo rekompensuje.
- Po Kędzierzynie-Koźlu i Żorach, mieszkanie w Warszawie jest jak życie w Las Vegas. To po prostu jest przyjemność, że jak po meczu miałem dwa dni wolne, to mogliśmy pójść na przedświąteczny kiermasz na Stadionie Narodowym, potem przeszliśmy się Nowym Światem, poszliśmy do małej włoskiej knajpki w Centrum, wróciliśmy do domu i dzień minął błyskawicznie. W Kędzierzynie-Koźlu, jeśli chcesz coś zrobić, musisz wziąć samochód i pojechać gdzieś na Śląsk. Kiedy pięć razy już tam byłaś, to nie jedziesz już tam więcej. W Warszawie jest inaczej i to jest dobre dla psychiki, a ten aspekt w mojej dyscyplinie jest bardzo ważny.
Wspomniał pan, że Politechnika to nie jest klub, w którym walczy się o medale. I faktycznie, mieliście kiepski początek sezonu, ponieśliście cztery porażki z rzędu.
- Ale wygraliśmy pierwszy mecz w sezonie! Dlaczego dziennikarze zawsze wynajdują te negatywne aspekty? Tak, po dobrym początku, kiedy pokonaliśmy u siebie Cuprum Lubin, pojawił się problem.
Ale ostatnio wygrywacie, czyli go rozwiązaliście?
- I tak, i nie. Mogliśmy sięgnąć po trzy punkty w meczu z Asseco Resovią Rzeszów, szło także na zwycięstwo za trzy punkty w meczu z Lotosem Trefl Gdańsk. Może byłoby możliwe wywalczenie też jakiś punktów w meczu ze Skrą Bełchatów, ponieważ nie grali swoją typową wyjściową szóstką.
Nie da się ukryć, że w Politechnice pan i Paweł Zagumny jesteście dwoma najbardziej doświadczonymi zawodnikami. Czy młodsi koledzy w związku z tym proszą was o pomoc czy poradę?
- Oni słuchają. Miło się z nimi pracuje, ponieważ starają się zrobić to, co mówimy. Kiedy mówię my, mam też na myśli trenera. To świeżo upieczony szkoleniowiec, sam był zawodnikiem jeszcze kilka lat temu, ale dobrze się z nim pracuje, ponieważ daje także trafne rady. Myślę, że jest odpowiedni dla tak młodych siatkarzy. A oni słuchają, ale nie zadają pytań. Szanują starszych nawet bardziej niż na przykład w moim kraju, ale także się boją. Oni się przecież na początku sezonu bali Pawła Zagumnego. Myślę, że niektórzy z nich nadal się go boją. Ze mną jest inaczej, może dlatego, że po pierwsze nie jestem mistrzem świata, poza tym nie jestem Polakiem, ani moja twarz nie jest tak agresywna jak twarz Pawła.
Agresywna? Jego twarz jest raczej poważna.
- Wiele osób, niekoniecznie młodych i dotyczyło to także mojej rodziny, nie miało pojęcia, jaki on jest naprawdę. A potrafi być naprawdę zabawny. Nie mówi za dużo, ale kiedy już coś powie, to wszyscy umierają ze śmiechu. Ci młodzi zawodnicy są onieśmieleni jego reputacją, ale krok po kroku, są coraz bardziej na luzie, żartują sobie z nim. Wiem, że nie jest im łatwo, ponieważ też byłem na ich miejscu. Kiedy po raz pierwszy przyjechałem na zgrupowanie reprezentacji, też miałem problem, by rozmawiać z niektórymi zawodnikami. To jest także wpisane w historię sportu i myślę, że lepiej, gdy się dzieje w taki sposób, niż kiedy nie ma się szacunku dla nikogo i niczego.
[nextpage]Można się było spodziewać takiej sytuacji w zespole z młodymi zawodnikami. W końcu to sam Paweł Zagumny!
- Ze mną jest zupełnie inaczej. "Guma" to "Guma" i wiem jak z nim postępować. Zarówno on, jak i ja mamy silne charaktery, graliśmy wcześniej razem i on mnie zna, a ja znam jego. On wie, jak mnie zmotywować, wie jak coś ode mnie uzyskać, ja także wiem jak z nim pracować i pozyskać coś od niego. Jest między nami dobra więź, zarówno na boisku, jak i poza nim, ponieważ to nie jest dla mnie ot po prostu kolejny kolega z drużyny. Wiele problemów pojawiających się na boisku rozwiązujemy także poza nim.
To widać, że nie gracie razem od pięciu miesięcy, tylko dłużej. Paweł Zagumny często daje panu trudne piłki.
- Często? On mi zawsze daje trudne piłki! Taka jest moja rola w drużynie. On wie, że to ja jestem tym zawodnikiem, który będzie musiał sobie z nimi poradzić. Czasem chciałbym zawsze zagrać na plus, dostawać łatwe, perfekcyjnie wystawione piłki, ale jest inaczej i dostaję te trudne. To jest moja rola w drużynie i kiedy idzie mi dobrze, zespół wygrywa, a kiedy mi nie idzie, mamy problem z zwyciężaniem.
Po przeanalizowaniu statystyk widać, że rzeczywiście w tych meczach, które wygrywaliście, był pan najlepiej punktującym zawodnikiem w drużynie. Jasno więc wynika z tego, że jest pan liderem zespołu. Chyba pan to czuje i zdaje sobie z tego sprawę?
- Miewam też swoje gorsze dni, gorsze momenty. W niektórych meczach grałem bardzo źle w przyjęciu. Jest jeszcze jeden element, nad którym muszę popracować. Na początku sezonu nie zagrywałem dobrze, muszę powrócić do lepszej zagrywki. Jak widać, to jest studnia bez dna, w kółko coś. Może jest tak jak mówi trener, że inni czekają aż ja lub Paweł Zagumny zrobimy wszystko albo prawie wszystko. Kiedy wszystko wychodzi, łatwo się gra. Kiedy czujesz się dobrze, kończysz pięć piłek z rzędu, idziesz na zagrywkę, to robisz trzy asy z rzędu i wtedy jest łatwo. Ale zaserwuj asa, kiedy jest 23:23, a przeciwnik wcześniej ciebie zablokował. Wtedy pokazujesz, że jesteś mocnym zawodnikiem, gotowym na wykonanie kolejnego kroku.
Powiedział pan, że jest silnym charakterem, Paweł Zagumny również. Jak się więc ze sobą dogadujecie?
- To jest moja sekretna technika. Na początku spytałem się jego żony, jak postępować. Ona na to, żebym po prostu od czas do czasu na niego krzyknął, więc kiedy jesteśmy wkurzeni, albo jest jakiś problem, to krzyczę na niego i on też krzyczy na mnie. I tak on zawsze wygrywa. Czasem po prostu czekam, aż wyluzuje. Na początku sezonu w ogóle nie graliśmy pipe’a, prosiłem go i pytałem. On w głowie miał jedną myśl, że nie gramy dobrze tego zagrania, że za każdym razem jest przekraczana linia trzeciego metra. Pewnego dnia po prostu zmienił zdanie, pipe funkcjonował dobrze w jednym meczu. Teraz włożyliśmy to zagranie do całego systemu gry i myślę, że nie wychodzi tak źle. On decyduje, on jest szefem, jest rozgrywającym, jest kapitanem, on jest starszy, on jest najpiękniejszy, to jest "Guma" i na tym właściwie mogę skończyć.
Wspomniał pan już o zeszłym sezonie w Częstochowie. To w sumie była chyba podobna sytuacja jak teraz w Warszawie? Też występował pan z młodymi zawodnikami w jednej drużynie.
- Nie, to nie była podobna sytuacja, bo kiedy ja tam przyszedłem, zespół był chyba na 11. miejscu w tabeli i zmienili trenera. Myślę, że Marek Kardos był zmęczony i wściekły, bo dawał z siebie wszystko, ale to nie rzutowało w ogóle na zachowanie zawodników. Potem Michał Bąkiewicz został trenerem i on także próbował dawać z siebie wszystko. Niektórzy zawodnicy mu pomagali, a niektórzy po prostu czekali na koniec sezonu. Nie było więc łatwo, ale dla mnie to było całkiem przyjemne doświadczenie, ponieważ wróciłem do Polski. Miałem też parę dobrych momentów, kiedy zdobyłem dwie statuetki MVP i to w meczach przeciwko Roberto Santilliemu i Andrei Anastasiemu. Mówię to z wielkim uśmiechem na twarzy, ponieważ obu ich lubię i to były dla mnie przyjemne momenty. Byłem z tego zadowolony.
Poza tym udowodniłem sobie, że jeszcze nie jestem skończony, a po grze w Emiratach nie wiedziałem, w jakim miejscu jestem. Powrót do Polski i przyjazd do Częstochowy pokazały, że nadal jestem w stanie grać w siatkówkę na dobrym poziomie i to przeciwko świetnym drużynom. Przegraliśmy dużo meczów, wiele razy dawaliśmy wygraną w prezencie innym zespołom, ale dla mnie to było coś nowego. Być może to pozwoliło mi stać się nieco silniejszym oraz umieć rozwiązywać niektóre sytuacje w tym sezonie w Politechnice. Ta sytuacja pomogła mi, pomogła mi kontynuować moją karierę i to w dobrym kierunku. Chciałbym podziękować osobom, które dały mi tę szansę.
[nextpage]Porozmawiajmy chwilę o reprezentacji Francji, która ma za sobą bardzo dobry sezon. Wygrała Ligę Światową, mistrzostwa Europy, w zeszłym roku zajęła czwarte miejsce w mistrzostwach świata. Teraz stanie przed szansą na zakwalifikowanie się po raz pierwszy od 12 lat na igrzyska olimpijskie. Czy nie żałuje pan, że ominęły pana te największe sukcesy drużyny narodowej?
- Lepiej jest samemu otworzyć drzwi i wyjść, niż zostać przez nie wyrzuconym. To była trudna decyzja i prawda jest taka, że jeśli bym poprosił o dalszą grę, to może by i tak mi podziękowano. Tego nie wiem, tylko Laurent Tillie wie, co by ze mną zrobił. Jedyny raz, kiedy rozmawiałem z nim o reprezentacji, to było wiadomo, że skończę grę po Lidze Światowej, ale nie zagram w kwalifikacjach do mistrzostw Europy. Potem już z nim nie rozmawiałem i dlatego mówię, że to ja podjąłem decyzję o powiedzeniu sobie stop. Może i jemu po głowie chodziła myśl, że to jest dobra decyzja z mojej strony, bo nie musiał sam rezygnować z moich usług.
Dla francuskiej siatkówki wygranie Ligi Światowej i bycie mistrzem Europy to naprawdę niesamowita sprawa. Cieszę się ze względu na moich kolegów - Nicolasa Marechala, Antonina Rouziera czy Pierre’a Pujola, który wrócił do drużyny i wywalczył mistrzostwo Europy. Może jeszcze zapomniałem wymienić tutaj Kevina Tillie, z którym kilka razy dzieliłem pokój podczas zgrupowań czy Benjamina Toniuttiego, który wszedł do drużyny, ma w niej swoje miejsce i został jednym z najlepszych rozgrywających na świecie. Zobaczymy, co z tego będzie. Czy będzie to wątły płomyczek, czy raczej solidny ogień, który spowoduje, że siatkówka wreszcie będzie ważnym sportem w moim kraju.
Wiem, że siatkówka w pana kraju nie jest popularna, ale coś ostatnio chyba drgnęło, bo zarówno trener Laurent Tillie, jak i cała drużyna zostali wyróżnieni nagrodami w plebiscytach podsumowujących mijający rok. Więc może jednak coś się zmieni?
- Może, miejmy nadzieję. We Francji zbyt duże znaczenie jest przypisywane piłce nożnej. Koszykówka też jest popularna, ze względu na graczy grających w NBA, tenis, ze względu na turniej French Open. W tej chwili wszyscy chcą grać w tenisa. Ale na przykład jeżeli chodzi o piłkę ręczną, to nasza reprezentacja została mistrzem olimpijskim, Europy, świata, ale nadal ma problem z przyciągnięciem właściwego zainteresowania. Oczywiście jest trochę lepiej niż było, ale nadal jest problem. We Francji, jeżeli kazałaby pani komuś wymienić nazwiska trzech zawodników reprezentacji piłki ręcznej, może ktoś by to zrobił. Nie jestem pewien czy ludzie potrafiliby wymienić nazwiska trzech siatkarzy grających w drużynie narodowej. Trzech! To są zdecydowanie mniej popularne dyscypliny.
Już za półtora tygodnia czeka nas turniej kwalifikacyjny do igrzysk olimpijskich. Pana zdaniem która drużyna ma największe szanse na zwycięstwo?
- W tym turnieju wszystko jest możliwe. Proszę tylko spojrzeć na uczestników: Rosja, Francja, Polska, Bułgaria, Niemcy grający przed własną publicznością. Przykro mi Franku Depestele, nie wiem zresztą czy on nadal gra w reprezentacji czy nie, ale Belgia ma trochę mniejsze szanse niż te pięć krajów, które wymieniłem. Georg Grozer, jeżeli jest w dobrej formie, może zmieść wszystkich w pojedynkę, albo z pomocą Lukasa Kampy i pozostałych dobrych siatkarzy, których w niemieckiej drużynie nie brakuje. Francuzi, jeśli będą nadal tak grać jak w tym roku, też mogą wszystkich pokonać. Rosja? Jeśli jeden z Rosjan zadecyduje, że chce w pojedynkę wygrać mecz, to dokładnie tak zrobi.
Polska to z kolei wielki znak zapytania, ponieważ jak Polacy zagrają, kto zagra, w jakiej kto jest formie, nie wiadomo. Czy Bartosz Kurek będzie dalej tak grał, czy przydarzą mu się słabsze momenty, nikt tego nie wie. Teraz jest bardzo trudny okres, bo zawodnicy odczuwają już zmęczenie organizmu. Oczywiście bardziej dzieje się tak w przypadku osób, które nie miały szansy odpocząć w lecie, bo grały w Pucharze Świata i mistrzostwach Europy. Wszystko w Berlinie będzie zależało przede wszystkim od kondycji fizycznej zawodników.
Rozmawiała Anna Bagińska