WP SportoweFakty: W zeszłym roku rozpoczął pan studia z psychologii, ale chyba nawet najlepsze kursy na najlepszych uczelniach nie są w stanie przygotować na to, czego reprezentacja Niemiec doświadczyła w Berlinie.
Lukas Kampa (rozgrywający reprezentacji Niemiec i Cerrad Czarnych Radom): Na takie sytuacje nigdy, ale to nigdy nie jesteś w stanie się przygotować. Trenujesz po to, by zagrać na igrzyskach olimpijskich. Oczywiście czasami zastanawiasz się, co się stanie, gdy nie zrealizujesz tego celu. Ale nawet w najczarniejszych scenariuszach przez myśl mi nie przeszło, że walkę o Rio przegramy w tak dramatycznych okolicznościach. Nie sądziłem, że to będzie takie trudne. Mieliśmy już piłkę meczową w górze i ostatecznie przegraliśmy, będąc tak blisko. Wierzyliśmy, że jesteśmy w stanie znaleźć się w najlepszej trójce i jeśli nie awansujemy bezpośrednio do igrzysk w Brazylii, to pojedziemy na turniej interkontynentalny do Japonii. Wiedzieliśmy jednak, że to nie będzie proste. Można chyba powiedzieć, że swoją szansę straciliśmy w meczu z Rosją. Z Polakami zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy i tutaj nie mamy czego żałować, po prostu mieliśmy odrobinę mniej szczęścia. Z Rosjanami nie pokazaliśmy maksimum swoich możliwości. Co najgorsze, rywale też nie zagrali wybitnego spotkania, więc wiemy, że byli do pokonania. Chyba to boli najbardziej.
Czy nie jest łatwiej przegrać 0:3 niż po pięciosetowej, niezwykle zaciętej walce, gdzie ma się piłkę meczową w górze?
- Absolutnie nie, przynajmniej nie dla mnie. Właśnie w taki sposób przegrałem w ćwierćfinale z Bułgarią podczas igrzysk olimpijskich w Londynie. Praktycznie po godzinie byliśmy już w szatni. I wtedy myślisz sobie: cholera, jeśli zagralibyśmy ten mecz jeszcze raz, to na pewno zaprezentowalibyśmy się o wiele lepiej. Po meczu z Polską byłem rozczarowany, zresztą wciąż jestem. Ale nie mam poczucia, że popełniliśmy błąd, że nie daliśmy z siebie maksimum. Myślę, że łatwiej pogodzić się z porażką, gdy zrobiłeś wszystko, co mogłeś, ale nawet to nie wystarczyło. Po prostu, sprawdziło się to, o czym mówiło się przed turniejem. Że o awansie może zadecydować dyspozycja dnia, element szczęścia. I tak właśnie było. Przegraliśmy po niezwykle zaciętej walce. Nie miała miejsca sytuacja, że przeciwnik nas zlał, a my nie mogliśmy się pozbierać.
Po takiej porażce trudno powrócić do ligowej rzeczywistości. Sytuacji na pewno nie ułatwił fakt, że 72 godziny później grał pan mecz w PlusLidze.
- Z jednej strony na pewno dobrze mieć coś, na czym musisz się natychmiast skupić, więc nie możesz rozpamiętywać przeszłości. Z drugiej jednak wcale nie jest łatwo się zmotywować i przestawić swój umysł, zwłaszcza po tak intensywnym turnieju. Może dla polskich zawodników to było łatwiejsze, bo wracali zmęczeni, ale ze świadomością, że zagrają w Japonii. Wówczas jesteś mocniejszy psychicznie, wiesz, że wciąż możesz wystąpić na igrzyskach olimpijskich. Ja jedynie mogę się zastanawiać, co przyniesie lato. Jednak jakkolwiek bolesna ta porażka by nie była, moi koledzy z drużyny zasługiwali na to, żebym był w stu procentach skoncentrowany na meczu z Jastrzębskim Węglem. Teraz nie myślę już o igrzyskach, wszystkie moje wysiłki są skierowane na to, żebyśmy z Cerrad Czarnymi Radom odnieśli sukces w lidze.
12. kolejka PlusLigi została dokończona tydzień później, ostatni mecz rozegrał AZS Częstochowa z BBTS-em Bielsko-Biała. Zespoły bez reprezentantów w Berlinie miały więcej czasu niż te z kadrowiczami. Czy to nie wywołało dodatkowej frustracji?
- No tak, tak został ułożony terminarz... Łatwo da się zauważyć, że reprezentanci nie są w najwyższej dyspozycji. W zasadzie każdy wrócił z przeziębieniem, urazem. W niektórych drużynach, jak Asseco Resovia Rzeszów czy np. DHL Modena, kadrowicze mogli dostać trochę wolnego. Zespoły te mają szeroką ławkę, w składzie jest 12 czy nawet 15 siatkarzy na tym samym poziomie i można rotować składem. Dla nas to nie było takie oczywiste, w Radomiu potrzebujemy naszych zawodników. W meczu z Jastrzębskim Węglem nie grał Wojciech Żaliński i dało się zauważyć jego brak. W starciu z Cuprum Lubin też nie był w optymalnej dyspozycji, bo wciąż zmagał się ze skutkami choroby. Ja również muszę wrócić do swojej dobrej formy, i to najszybciej jak tylko możliwe. I zapomnieć o tym, co się wydarzyło w Berlinie. Nie, zapomnieć to jest niemożliwe. Po prostu skoncentrować się na czymś innym, na każdym kolejnym meczu w lidze.
Mimo wszystko podczas meczu z Jastrzębskim Węglem dało się zauważyć, że myślami jest pan jeszcze w Berlinie. W ogóle jest pan chyba typem zawodnika, u którego łatwo odczytać emocje.
- Myślę, że jest w tym sporo racji, emocje zawsze gdzieś mam wypisane na twarzy. Wracając do meczu z Jastrzębskim Węglem, nie da się ukryć, że nie byłem podekscytowany faktem, że właśnie rozgrywam kolejne ligowe starcie. Robiłem, co mogłem, chciałem jak najlepiej pomóc drużynie i pokazać się z dobrej strony... Ale myślę, że było to oczywiste, że nie będę w stanie wesprzeć chłopaków pozytywną energią. Na szczęście z czasem ta radość z gry wraca i mam nadzieję, że ponownie będę kimś w rodzaju mentalnego lidera.
Często można się spotkać z opinią, że rozgrywający musi być indywidualistą o trudnym, wręcz konfliktowym charakterze. To jest chyba ostatnia rzecz, którą można o panu powiedzieć?
- Od czasu do czasu słyszę, że powinienem być nie tyle agresywny, co reagować w trochę bardziej impulsywny sposób. Może bycie egoistą pomaga od czasu do czasu, ale to nie jest po prostu mój styl. Sposób, w jaki gram, sprawia mi przyjemność. Staram się jak najlepiej pomóc kolegom i jeśli ktoś nie skończy ataku czy popełni błąd, to się na niego nie wydzieram. Jeśli mamy problem w przyjęciu, robię wszystko, by utrzymać piłkę w grze i żeby dało się jeszcze coś z nią zrobić, a nie tylko przebić za darmo. Pewnie są zawodnicy, którzy rozgrywają i myślą sobie: "ja już swoje zrobiłem, wy się męczcie, wy musicie skończyć, to nie jest mój problem". Zdecydowanie nie jest to moja wizja siatkówki, o wiele lepiej jest myśleć pozytywnie i budować dobre relacje w drużynie. Trudno, może nie jestem typowym rozgrywającym, ale niech każdy gra tak, jak mu pasuje.
[b]
Jeśli mówimy o poszukiwaniu własnego stylu, jak dużo swobody w rozegraniu ma pan od Raula Lozano? Czy klubowy szkoleniowiec często daje panu wskazówki, co zagrać w następnej akcji?[/b]
- Podczas odprawy przedmeczowej staramy się wspólnie znaleźć rozwiązania, które w danym spotkaniu będą najskuteczniejsze. Analizujemy, jak w bloku grają rywale i na podstawie tego wybieramy różne opcje. Czasami w trakcie meczu rozmawiam z Raulem i sugeruję mu, że mam pomysł, żeby coś urozmaicić. Zwykle się zgadza i mówi, że mam grać to, co czuję, co mi podpowiada intuicja. Ostatecznie to ja jestem na boisku. Oczywiście Raul też ma pewne spostrzeżenia, którymi się ze mną dzieli i próbujemy znaleźć najlepsze rozwiązanie. Jednak te wszystkie ustalenia nie są sztywne. Jeśli widzę, że któryś z zawodników ma dobry dzień, a drugi wręcz przeciwnie, to ja podejmuję ostateczną decyzję. Nigdy nie jest tak, że Raul bierze czas i mówi mi, co mam zagrać w następnej akcji. Ewentualnie sugeruje, żeby np. grać więcej środkiem. Ale czy zagram pierwsze tempo od razu, czy za dziesięć akcji, zależy tylko ode mnie.
Można się spotkać z komentarzami ekspertów, że woli pan grać skrzydłami niż środkiem. Czy zgadza się pan z tym stwierdzeniem? A może wynika to z tego, że w Cerrad Czarnych Radom nie zawsze ma pan na tyle dobre przyjęcie, by grać pierwsze tempo?
- Nigdy nie myślałem, że wygląda to tak, że nie lubię grać środkiem. Nawet wydaje mi się, że procent gry z udziałem pierwszego tempa jest na dość wysokim poziomie. Po prostu nie mamy zawodników z takimi warunkami fizycznymi i ogromną siłą uderzenia, jak np. Marcus Bohme czy Marcin Możdżonek. Chociaż Marcin Możdżonek nie jest tak mocny w ataku. Daniel Pliński nie ma 211 centymetrów, ale ma doświadczenie i technikę, co ogromne cenię. Daniel wie, jak rozwiązać trudne sytuacje i nigdy nie popełnia głupich błędów. To, jak często gram środkiem, zależy także w dużej mierze od przeciwnika. Przeciwko Cuprum zacząłem od niewielu akcji z pierwszego tempa, bo wiedziałem, że mają bardzo wysokich środkowych. W trakcie meczu zaobserwowałem jednak, że środek się sprawdza, więc grałem częściej. To nie jest tak, że nie lubię pierwszego tempa. Lubię, ale jeśli więcej korzyści przynoszą akcje ze skrzydeł, to je wykorzystuję. Każdy ekspert ma prawo do swoich opinii, może następnym razem dam mu swoje buty i zaproponuję wejście za mnie na boisko (śmiech)? Trzeba pamiętać, że to jest siatkówka i ona z perspektywy boiska wygląda całkowicie inaczej niż zza band reklamowych. I nie mam tu na myśli wyłącznie kibiców czy ekspertów. Kiedy stoję w kwadracie, sam mam zupełnie inny ogląd na to, co się dzieje na parkiecie. Może jeśli obejrzałbym powtórkę meczu z lubinianami, również stwierdziłbym, że wiele akcji dało się rozwiązać inaczej. Po prostu widzisz wówczas o wiele więcej, nie tylko pewną część. Dlatego bez sensu jest toczyć dyskusje.
Rozmawiała Agata Kołacz