Krzysztof Sędzicki: Kibic Orlen Ligi daje wyraźny znak (komentarz)

WP SportoweFakty / Iza Zgrzywa
WP SportoweFakty / Iza Zgrzywa

Coraz wyraźniej na meczach Orlen Ligi widać puste krzesełka zamiast kibiców. Frekwencja w żeńskiej ekstraklasie spada na łeb na szyję, co ciągnie za sobą sporo wniosków lub chociaż pytań.

W tym artykule dowiesz się o:

Tu nie można już mówić o przypadku. Wygląda na to, że kibic powiedział: "dość". Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że zrobił to już dobre kilka lat temu i nie ma za bardzo argumentów, jak przyciągnąć go z powrotem na mecz żeńskiej ekstraklasy.

O tym, że nie zachęca go poziom sportowy, niestety chyba nie trzeba nawet wspominać. Oczywistym jest, że niemal w każdym miejscu w Polsce najwięcej obserwatorów przyciągnie naszpikowany gwiazdami Chemik Police, ale powstaje pytanie, dlaczego nie wykorzystać tej okazji? Ten jeden jedyny mecz w sezonie powinien pozostałym klubom służyć do tego, by zrobić sobie jak najlepszą reklamę. Być może ten kibic, który tego dnia akurat zabrał ze sobą rodzinę, pojawił się w hali po raz pierwszy i ostatni w sezonie.

Dochodzimy tutaj do kwestii marketingu klubowego. Nie ma się co oszukiwać, że kluby Orlen Ligi, w których stoi on na przyzwoitym poziomie policzymy spokojnie na palcach jednej ręki i jeszcze nam zostanie. A to oznacza, że jakąkolwiek próbę przyciągnięcia na trybuny podjęło 30 procent całej stawki, która od sezonu 2016/2017 liczy przecież 14 ekip.

Spójrzmy na średnią frekwencję w tym sezonie. W pierwszej rundzie było to niecałe 1200 osób na mecz. To najgorszy wynik odkąd liczba kibiców jest notowana na każdym pojedynku. Zresztą jestem bardzo ciekaw, jak to wszystko jest liczone, bo przy większości spotkań liczba widzów jest... powiedzmy dość okrągła i chyba nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością. A organizatorzy często podają inną liczbę niż tę, którą widzimy później w raporcie PLPS. Myślę, że można spróbować się zabawić na którymś ze spotkań i policzyć obecnych na trybunach. Bo po co mamy sami siebie oszukiwać?

ZOBACZ WIDEO Ferdinando De Giorgi: Najważniejsze będą mistrzostwa Europy

Tu powinna zapalić się czerwona lampka nie tylko w klubach, ale i w PLPS. Zwłaszcza, że świeżo jesteśmy po okresie, w którym - nie ma co się czarować - ludzie wolą pójść na świąteczne zakupy, posprzątać, upiec ciasto czy zrobić sałatkę, a nie iść na kolejny mecz Orlen Ligi, których i tak będzie jeszcze w bród.

Wracamy do mielonego od miesięcy tematu liczby drużyn, a co za tym idzie, liczby meczów w fazie zasadniczej. Skoro i tak kalendarz załadowany jest przez mecze kadry, europejskie puchary, to dlaczego dodatkowo torturujemy się czterema dodatkowymi kolejkami w sezonie? Ktoś powie, że obcinając play-offy zyskujemy sobie czas. Tak, tylko te rozgrywane są wiosną, a do tego czasu musimy (my - zawodniczki, kibice, dziennikarze) przejść przez 26 kolejek rundy zasadniczej.

Nacisk ze strony klubów co do powiększenia był niesamowity, więc organizator uległ. A teraz mamy efekt w postaci średniej poniżej tysiąca widzów na mecz w blisko połowie uczestników zabawy zwanej Orlen Ligą. Nie mówię, że dopuszczenie dwóch pierwszych drużyn I ligi było błędem, ale może nie należało tworzyć specjalnie dwóch kolejnych miejsc? Może nie trzeba wcale ślepo podążać za trendami PlusLigi, która znajduje się w kompletnie innej sytuacji?

Nie zawsze do wspólnej zabawy chce włączyć się już nawet Polsat Sport, który jest monopolistą jeśli chodzi o prawa do pokazywania meczów. Tyle, że nie zawsze nawet z tych praw korzysta, bo w pierwszej rundzie stacja pozwoliła sobie na trzy kolejki Orlen Ligi bez transmisji żadnego spotkania i dwie z zaledwie jednym meczem telewizyjnym. Przypomnijmy, że łącznie było ich trzynaście. To też wygląda na pewien krok w tył. W PlusLidze trzy, a niekiedy cztery mecze z udziałem kamer Polsatu to już standard.

Jako przykład wtrącę Łódź, która jest mi bardzo bliska. Jeszcze w roku 2010 walkę o brązowy medal ówczesnej PlusLigi Kobiet oglądało z trybun około 7-8 tysięcy widzów. Oficjalnych danych nie znalazłem, ale widziałem na własne oczy, ile sektorów było zapełnionych. W 2016 roku po raz pierwszy od 26 lat w najwyższej klasie rozgrywkowej doszło do derbów Łodzi. Miasta, które ma przecież tak bogatą historię, jeśli chodzi o kobiecą siatkówkę. Imprezę zgłoszono jako masową na 8 tysięcy osób, a przyszło niecałe 5 tysięcy. Co stało się więc z tymi trzema tysiącami? Argument pt. "poniedziałek" do mnie jakoś nie przemawia. Tu jestem gotów jeszcze wstrzymać się z oceną, bo okazja do poprawy już w niedzielę 22 stycznia. Wtedy już wymówki nie będzie. Nie spodziewam się więcej niż sześciu tysięcy osób, choć chciałbym się miło zaskoczyć.

Żeńska ekstraklasa coraz bardziej przypomina tykającą bombę. Na razie zastanawiamy się, czy lepszym rozwiązaniem będzie próba rozbrojenia jej czy też może ucieczka poza zasięg wybuchu. Myślę, że w kraju spokojnie znalazłaby się solidna liczba dobrych saperów, tylko trzeba ich dopuścić do głosu. Na razie tkwimy sobie tak między jednym a drugim rozwiązaniem i czekamy. A bomba tyka...

Felietony Krzysztofa Sędzickiego 

Źródło artykułu: