Michał Winiarski. Wszystko za złoto

Getty Images / Phil Walter / Na zdjęciu od lewej: Łukasz Kadziewicz, Michał Winiarski i Paweł Zagumny
Getty Images / Phil Walter / Na zdjęciu od lewej: Łukasz Kadziewicz, Michał Winiarski i Paweł Zagumny

- Rano po meczu pulsowała mi cała ręka, miałem problem chwycić szklankę. Musiałem szybko przejść operację, inaczej groził mi niedowład. Jadąc na nią wiedziałem, że mój czas się skończył - mówi Michał Winiarski, siatkarski mistrz świata z 2014 roku.

W tym artykule dowiesz się o:

Cztery lata temu był kapitanem drużyny, która wywalczyła złoty medal mistrzostw świata. On sam zapłacił za to wysoką cenę - gra na blokadzie kręgosłupa w decydujących spotkaniach skróciła mu karierę o kilka lat. Mówi o sobie, że zawsze grał do granic fizycznych możliwości i płacił za to zdrowiem, a duży jego kawałek zostawił w reprezentacji Polski. W rozmowie z WP SportoweFakty wspomina najpiękniejsze i najgorsze chwile swojego sportowego życia - radość po sukcesach i żal po porażkach. Mówi o dniu, w którym wiedział już, że przyszedł czas na pożegnanie z siatkarskim boiskiem i o odnalezieniu swojego miejsca przy linii bocznej. Miejsca, które chciałby kiedyś zajmować w meczach biało-czerwonej drużyny.

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Po trzech kolejnych mistrzostwach świata w roli zawodnika reprezentacji Polski czuje się pan dziwnie wiedząc, że ten kolejny turniej będzie pan obserwował z boku?

Michał Winiarski, 240-krotny reprezentant Polski w siatkówce, mistrz świata z 2014 roku: Nie. Już zupełnie odzwyczaiłem się od grania. Ostatni sezon ostatecznie mi uświadomił, że skończyłem z profesjonalnym sportem w roli zawodnika. Świetnie się jednak odnalazłem w pracy trenerskiej. Dzięki temu cały czas jestem w sporcie, cały czas robię to, co lubię, ale zadania mam już zupełnie inne. Moja praca jest teraz bardziej teoretyczna, niż praktyczna. Nie mam bezpośredniego wpływu na to, co dzieje się na boisku. Przyznaję, że jako czynny sportowiec bardzo dużo myślałem o tym, z kim zagramy, na kogo trafimy, jak będziemy się prezentować. Myślę, że każdy zawodnik przeżywa to przed ważnym turniejem. Mi tych emocji nie brakuje, teraz mam już zupełnie inne spojrzenie.

Pierwsze pana mistrzostwa to rok 2006. Wszedł pan do kadry jako bardzo młody chłopak i od razu stał się współautorem pierwszego sukcesu siatkarskiej reprezentacji od ponad 30 lat.

Dla mnie to był naprawdę wyjątkowy turniej. Miałem wtedy 23 lata i po raz pierwszy grałem na tak wielkim turnieju jako zawodnik pierwszej szóstki. Przed samym mundialem Dawid Murek zrezygnował z gry w kadrze z powodu kontuzji. Wskoczyłem w jego miejsce i rozegrałem cały turniej na bardzo wysokim poziomie. Mam duży sentyment do Raula Lozano, który wtedy prowadził naszą drużynę. To on wprowadził mnie na salony i sprawił, że moja kariera nabrała rozpędu.

ZOBACZ WIDEO MŚ 2018. Michał Kubiak: Wymówek szukają dzieci. My jesteśmy dorośli. Wiemy, po co przyjechaliśmy

Bał się pan przed turniejem odpowiedzialności związanej z rolą podstawowego gracza? I z oczekiwaniami wobec was?

Raczej mnie to napędzało. Myślałem sobie: Masz niepowtarzalną szansę, ciesz się tym i zrób co w twojej mocy, żeby ją wykorzystać. Możesz przecież nigdy więcej nie zagrać na mistrzostwach świata. Nie było strachu. Byłem młody, grałem bez presji. Cały turniej był dla mnie piękny, nie dość, że wywalczyliśmy medal, to jeszcze urodził mi się syn. Mnóstwo pozytywnych emocji zebrało się w krótkim czasie i dlatego bardzo dobrze pamiętam te dni. Do teraz mam w głowie niektóre z meczu z Rosjanami, który decydował o wejściu do półfinału. I radość po zwycięstwie, porównywalną do tego, co przeżyłem zdobywając w 2014 roku mistrzostwo świata.

Ten mecz z Rosjanami jest już legendarny. Zlali was w dwóch pierwszych setach, wydawało się, że nic z tego nie będzie. Jak udało się wam wtedy wygrać? Był jakiś szczególny moment, który o tym zadecydował?

W sporcie zdarzają się rzeczy, na które nikt nie znajduje racjonalnego wytłumaczenia. Myślę, że prowadzenie 2:0 trochę uśpiło Rosjan. Na boisko weszli Grzesiek Szymański i Piotrek Gruszka, którzy wnieśli na boisko dużo energii. Rosjanie zaczęli grać trochę słabiej, dali nam się rozpędzić i wtedy nie dało się już nas zatrzymać. Nie wiem, dlaczego nie prezentowaliśmy się tak dobrze od początku spotkania. Myślę, że nie wiedzą tego nawet najlepsi trenerzy.

Pana syn urodził się zaraz po tym meczu.

Godzinę po jego zakończeniu. Wszyscy koledzy z drużyny wiedzieli, że mam zostać ojcem. Umowa była taka, że jak Oliwier już będzie na świecie, to wychodzę na hotelowy korytarz i krzyczę. No i krzyczałem, że mam syna, zbierałem gratulacje. Super wspomnienie. Pępkowego jednak nie było, bo wiedzieliśmy o co walczymy, finał mistrzostw świata był przecież o krok, i nie chcieliśmy tego zniweczyć jednym wieczorem.

Finał z Brazylią przegraliście 0:3, bez walki. Stawka was przerosła, czy już przed meczem czuliście się spełnieni?

Po części było na pewno tak, że przez zadowolenie z samego awansu do finału nie czuliśmy już takiej presji, jak wcześniej. Myśleliśmy, że na luzie, bez stresu, zagramy dobre spotkanie. Jednak tamta Brazylia była piekielnie mocna. Jeżeli grali swoje, byli poza zasięgiem innych. Galaktyczny zespół, wprowadzili wiele zagrań, które inni do dziś próbują kopiować, wyprzedzili swoją epokę. Wtedy, w Japonii, nie było na nich mocnych. Chcieliśmy ich pokonać, ale nie mieliśmy szans. Kilku z nas dużo się wtedy nauczyło i mogło odpłacić Brazylijczykom w finale MS osiem lat później.

Pan nie wracał razem z resztą drużyny do Polski, nie był pan świadkiem szaleństwa na Okęciu.

Odłączyłem się w Monachium, stamtąd pociągiem pojechałem do Włoch. Nie żałuję jednak, że zabrakło mnie na wspólnym świętowaniu z kibicami. Chciałem jak najszybciej dołączyć do żony i syna. Spotkanie z nimi było dla mnie największym szczęściem. Tych emocji, kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy, nie potrafię opisać słowami.

Dwa lata później na igrzyska do Pekinu jechaliście po medal. Wróciliście bez niego, bo ćwierćfinał z Włochami przegraliście w tie-breaku na przewagi. Często wspomina pan ostatnią akcję tego meczu? Pan nie skończył ataku, po chwili rywale zdobyli punkt.

Bardzo często wracam do tej akcji. Nie jest tak, że nie mogę tego przeżyć, ale żal siedzi we mnie do teraz. W tamtym momencie straciłem największą w karierze szansę na olimpijski medal. Paweł Zagumny wystawił idealną piłkę, ja nie widziałem nikogo w bloku. Mocno ściągnąłem piłkę, a włoski środkowy podstawił ręce i mnie wyblokował. Tamtą piłką turniej się dla nas skończył, a stać nas było nawet na złoto. Sportowiec musi jednak szybko zapominać o takich rzeczach, dlatego kiedy jeszcze grałem, nie wracałem w ogóle do tej sytuacji. Zacząłem to robić kiedy skończyłem z graniem. I kiedy ktoś mnie pyta o rzeczy, których żałuję, wymieniam właśnie ten moment - że nie zaatakowałem wtedy wysoko po kierunku, tylko ściągnąłem piłkę, bo myślałem, że jestem bez bloku.

Teraz wie pan, co powinien zrobić, ale wtedy na decyzję miał pan może pół sekundy.

Czytałem kiedyś biografię Michaela Jordana, on tam napisał, że wszyscy pamiętamy moment, w którym trafił w ostatnich sekundach i Chicago Bulls zdobyli mistrzostwo NBA. O tym, że przez niego zespół przegrał prawie 300 razy, bo powierzano mu decydujące rzuty, których nie trafiał, mało kto pamięta. Dzięki tej chwili, gdy nie zdobyłem punktu na 16:16 w tie-breaku z Włochami, uświadomiłem sobie, że wielokrotnie kończyłem najważniejsze piłki. Na przykład w kwalifikacjach olimpijskich do Pekinu, na 30:28 w trzecim secie przeciwko Portugalii. Graliśmy na wyjeździe, Portugalczycy łapali wiatr w żagle i gdyby zrobiło się 2:1, wszystko mogłoby się zdarzyć. Wtedy mój atak skończył mecz i pojechaliśmy na do Pekinu. W ćwierćfinale igrzysk mi się nie udało, ale z czasem dotarło do mnie, że przecież wszystkich decydujących akcji skończyć się nie da.

Mistrzostwa świata w 2010 roku...

Lepiej omińmy (śmiech). Na pewno mieliśmy wtedy fajną ekipę, ale ja zmagałem się z problemami z kolanem, rok wcześniej przeszedłem operację barku. Długo walczyłem, żeby w ogóle jechać na ten turniej i bardziej skupiałem się na leczeniu, niż na właściwych przygotowaniach. Dlatego to były dla mnie bardzo ciężkie mistrzostwa. Do tego dziwny i pokręcony system rozgrywek zabił ducha sportu. Kiedy poza boiskiem spotykaliśmy się z zawodnikami innych drużyn, wszyscy się z tego systemu śmialiśmy.

Niektóre mecze lepiej było przegrać, niż wygrać. Gdybyście w pierwszej fazie przegrali z Serbią, mielibyście potem łatwiejszych rywali. Wygraliście, trafiliście na Brazylię i Bułgarię i turniej szybko się dla was skończył. Czy przed starciem z Serbami rozmawialiście z trenerem Danielem Castellanim o tym, że może lepiej nie walczyć o zwycięstwo?

Nie było o tym mowy i bardzo się z tego cieszę. Proszę sobie wyobrazić trenera, który wchodzi do szatni i mówi: dziś przegrywamy. To byłoby dla nas ciężkie. Daniel postąpił słusznie, choć zapłacił za to posadą. Ja wspominam go bardzo ciepło, jako znakomitego trenera. A wracając do systemu - on był po prostu komiczny. Doszło przecież do tego, że Brazylijczycy, chcąc przegrać z Bułgarami, wystawili atakującego na rozegraniu i środkowego na przyjęciu. Tamten mecz ośmieszył całe mistrzostwa, pokazał, że z jednego z największych siatkarskich turniejów zrobiono farsę.

Regulamin tegorocznych mistrzostw też nie należy do przejrzystych. Wkurza pana, że pod względem organizacyjnym w międzynarodowej siatkówce nieustannie panuje bałagan?

Wkurza mnie, że reguły i przepisy ciągle są zmieniane. Ktoś coś we władzach wymyśli i próbuje to wdrożyć. A w większości są to zmiany niepotrzebne, irytujące choćby dla kibiców. Kibic się do czegoś przyzwyczai, zaczyna rozumieć, ale zaraz się to zmienia i musi się uczyć na nowo. Nie znam drugiej takie dyscypliny, w której tak często majstrowano by przy regulaminie. Choć z drugiej strony zdarzają się zmiany na lepsze, takie jak chociażby system challenge.

Mówił pan o swoich problemach ze zdrowiem przed tym turniejem, o operacji barku. Przed nią Nikola Grbić nazywał pana najlepszym siatkarzem na świecie. Po niej, moim zdaniem, był pan już innym zawodnikiem. Mniej dynamicznym, nie tak skutecznym w ataku.

To jest pana zdanie. Ja odpowiem tylko, że największe sukcesy i nagrody indywidualne zdobyłem po operacji barku.

Wyjazd na Syberię, do Nowego Urengoju, rok przed mistrzostwami świata w 2014 roku to był dobry pomysł?

Skoro zdobyliśmy potem złoto, to tak. Gra w Rosji była na pewno niesamowitą szkołą życia. Około 57 lotów, skrajne temperatury, od minus 50 do plus 30 stopni, bardzo trudna liga. Za żadne pieniądze już bym tam nie wrócił i robiłem wszystko, żeby po roku opuścić Fakieł mimo ważnego kontraktu. Przez siedem miesięcy byłem jak robot. Mój zespół trzy dni trenował w Moskwie, stamtąd leciał pięć godzin do Nowego Urengoju na mecz, potem znowu wracał na dwa dni do Moskwy i leciał gdzieś w Rosję, żeby rozegrać spotkanie wyjazdowe. Lotów, tak jak wspomniałem, było około 57, ale godzin w powietrzu i zmian stref czasowych nie liczyłem, na pewno było ich dużo więcej. Mało czasu na treningi, do tego rozłąka z rodziną, bo w większości byłem tam sam. Tamten rok poświęciłem tak naprawdę tylko na to, żeby zobaczyć jak wygląda liga rosyjska, w której w jednym zespole może grać maksymalnie dwóch obcokrajowców, no i warunki ekonomiczne.

Koleguje się pan z Aleksiejem Spirydonowem, z którym grał pan w Fakiele?

To nie jest jakiś mój przyjaciel, od roku nie wymieniliśmy żadnych wiadomości. W Fakiele był kolegą z zespołu, mieszkaliśmy razem w pokoju. Decydował o tym trener. Dzięki temu wiem, że na boisku i poza nim on jest zupełnie inną osobą. Nie pamiętam meczu, żeby nie dostał żółtej kartki albo nie zrobił jakiejś afery. Nawet w stosunku do swoich kolegów z reprezentacji Rosji zachowywał się co najmniej dziwnie. Dlatego nie uważam, żeby on miał jakiś szczególny problem z Polakami, po prostu taki jest. Zresztą, bardzo lubił grać w Polsce. Chciał, żebym go nauczył, jak się śpiewa "Polska Biało-Czerwoni". Muzykę znał, tylko źle to wymawiał. Nauczyłem go i na treningach często sobie podśpiewywał. Na pewno jest człowiekiem, który lubi szokować. Taki ma sposób bycia, tak się napędza.

Przed turniejem w 2014 roku Stephane Antiga zrobił pana kapitanem drużyny. Długo się pan zastanawiał, czy wziąć na siebie tę rolę?

Długo. Wiedziałem, co będzie się działo w Polsce w czasie mistrzostw, wiedziałem, że będzie trzeba dużo czasu poświęcać na kontakt z mediami, a nigdy za tym nie przepadałem. Z drugiej strony byłem przekonany, że poradzę sobie z zadaniami, jakie kapitan ma w zespole, z kontaktami z trenerem, ze związkiem. Musiałem się zastanowić, ale ambicja wzięła górę, bo mogłem dzięki tej roli mieć jeszcze większy wpływ na zespół. A chciałem go mieć. Już wtedy wiedziałem, że mistrzostwa świata będą moim ostatnim turniejem w reprezentacji.

Czuł pan większą odpowiedzialność za zespół?

Na pewno. Tak jak w 2006 roku byłem młodym chłopakiem, który grał bez presji i cieszył się tym, co przeżywa, tak osiem lat później grał już zupełnie inny zawodnik, z dużo większym bagażem doświadczeń i odmiennym spojrzeniem na świat. Człowiek bardziej "ogarnięty", bo z wiekiem tego się nauczyłem. W 2014 roku wiedziałem, że w razie niepowodzenia zostanę w dużym stopniu pociągnięty do odpowiedzialności, ale wcześniejsze lata mnie do tego przyzwyczaiły, więc się nie bałem.

Impreza sprzed czterech lat to najbardziej niezwykły turniej w pana życiu?

Myślę, że tak. Genialny zarówno w moim wykonaniu, jak i całego zespołu. Dużo się działo. Zwycięski finał, wcześniej kontuzja w meczu z Iranem i gra na blokadzie w decydujących spotkaniach, która skróciła mi karierę. Poświęciłem wtedy wszystko, żeby zdobyć mistrzostwo świata.

Wszystko to dobre słowo.

Dosłownie wszystko, co miałem w sportowym życiu.

"Zapłacił najwyższą cenę za to, że miliony Polaków cieszyły się ze złotego medalu" - tak napisał Paweł Hochstim, dziennikarz specjalizujący się w siatkówce, gdy kończył pan karierę. Podpisuje się pan pod tymi słowami?

Zgodzę się z tym, że zapłaciłem dużo, ale nie jest mi łatwo odnieść się do takiego stwierdzenia. Ja patrzę na to wszystko inaczej. Osiągnąłem największy sukces w życiu, poświęcając ile mogłem. Może dlatego tak bardzo się cieszyłem z tego medalu, miałem z niego tak ogromną satysfakcję.

Jak zapamiętał pan ten uraz i próby postawienia pana na nogi?

Z Iranem na początku graliśmy kapitalnie, wszystko nam wychodziło. W trzecim secie było już ciężko, rywale zaczęli się stawiać. Było chyba 19:18, gdy po przyjęciu ścięło mnie z nóg. Dostałem "postrzał" w plecy, jakby ktoś wyciągnął mi wtyczkę z prądu. Nogi siadły, poczułem potworny ból. Z boiska zszedłem jeszcze sam, ale potem nie byłem już w stanie ani chodzić, ani nawet się wyprostować. Z hali od razu zabrano mnie do szpitala MSWiA w Łodzi na badania, trzeba było szybko podjąć decyzję, co dalej. Jeszcze tego samego dnia dostałem zastrzyk. Wykonano go pod tomografem, bo przy podawaniu leku potrzebna jest duża precyzja, trzeba trafić we właściwy kanał kręgosłupa. Potem była jeszcze praca z fizjoterapeutami, żeby wyciszyć stan zapalny. Wszystko się udało i po trzech dniach wróciłem na boisko.

Zdawał sobie pan sprawę, co może oznaczać gra z taką blokadą?

Oczywiście. To było moje zdrowie, nikt nie mógł mnie zmusić, żeby wykonać zabieg. Chciałem tego. Zawsze byłem zawodnikiem, który grał do granic swoich możliwości fizycznych, często z bólem. Przez to miałem operacje barku, pleców, szyi. Nie potrafiłem powiedzieć "stop", rządziła mną ambicja.

Nie wyobrażał pan sobie, że mogłoby pana zabraknąć w meczach o medale? Powiedział pan lekarzom: "róbcie, co się da, ja chcę grać"?

Dosłownie tak było. Wiedziałem, jakie czekają mnie konsekwencje. W trzy dni zrobiono to, co powinno trwać trzy tygodnie i to się potem odbiło na moim zdrowiu, ale nie była to pierwsza blokada, którą miałem. Dwie wcześniejsze się udały, więc postanowiłem skorzystać z tego rozwiązania trzeci raz.

I w finale z Brazylią grał pan od początku.

Zagraliśmy kapitalne spotkanie. Nawet tego pierwszego seta, którego wysoko przegraliśmy. Wtedy jednak Brazylijczycy byli bezbłędni. Wiedzieliśmy, że nie są w stanie utrzymać takiego poziomu, dlatego byliśmy spokojni. Oni spuścili z tonu, wszedł Paweł Zagumny, który zmienił naszą taktykę i po kolejnych trzech partiach cieszyliśmy się z mistrzostwa świata.

W którym momencie wiedział pan już, że wygracie?

Chyba dopiero przy wyniku 23:21 w czwartym secie. Przeszedł mnie taki dreszcz emocji, coś takiego, czego nigdy wcześniej nie miałem. W siatkówce zawsze musisz się pilnować do końca, bo jedna piłka może zmienić losy całego spotkanie. Ale ja wtedy już czułem, że co by się nie wydarzyło, i tak wygramy.

Miało dla was znaczenie to, że graliście u siebie? Pomogło wam to wywalczyć złoto?

Widzieliśmy, co się dzieje w Polsce. Czuliśmy wiarę kibiców, mieliśmy dzięki niej więcej sił. Razem z nimi stworzyliśmy drużynę na miarę mistrzostwa świata, zdobyliśmy je wspólnie. My na boisku, oni na trybunach. Podświadomie czuliśmy tę energię, którą nam przekazywali. Nie wiem, czy zdobylibyśmy złoto, gdyby mistrzostwa były rozgrywane gdzie indziej.

Pana pierwsza myśl po wygranym finale?

Zupełnie nie pamiętam pierwszych trzydziestu sekund po ostatniej piłce. Nie pamiętam z kim się przytulałem, z kim tańczyłem. Jak już się ocknąłem z tego szału radości, to najpierw pobiegłem do żony i do dzieci. Potem organizatorzy powiedzieli, że mam iść odebrać puchar, a potem przy całym zespole uniosłem go do góry.

Ogłosił pan wtedy zakończenie reprezentacyjnej kariery. Nie korciło pana, żeby spróbować powalczyć o jeszcze jedne igrzyska.

Nie dałbym już rady. Choćbym chciał, to fizycznie nie byłbym w stanie.

Jak długo działała ta blokada wykonana po meczu z Iranem?

Jeszcze jakieś pół roku. Potem zaczęły się problemy. Skurcze w łydkach, naderwane mięśnie pleców. Przed kolejnym sezonem (2015/2016 - przyp. WP SportoweFakty) miałem w wakacje dwumiesięczną przerwę, trenowałem indywidualnie i później przez cztery, pięć miesięcy, wszystko wyglądało w miarę dobrze. Aż któregoś dnia obudziłem się po treningu i nie czułem całej łydki aż do stopy. Nie mogłem podnieść nogi, stanąć na palce. Lekarz powiedział, że trzeba zrobić operację, bo nerw jest zablokowany. Po operacji przez cztery miesiące było wszystko super, dopóki coś nie strzeliło mi w szyi. Wtedy już wiedziałem, że mój czas na boisku dobiega końca.

Liczył pan w ogóle, ile miał operacji w całej karierze?

Bark, lędźwie, dwie przepukliny i przepuklina szyjna. Co do tej ostatniej, w marcu 2017 roku, to było tak, że przez tydzień trenowałem i grałem z bolącą szyją, ale jak obudziłem się po meczu Ligi Mistrzów przeciwko Maceracie, pulsowała mi cała ręka i nie mogłem chwycić szklanki, bo opadał mi kciuk. Okazało się, że ta operacja szyi była dużo poważniejsza, niż wcześniejsza na lędźwiach. Wszystko odbywa się w pobliżu rdzenia kręgowego, wchodzi się przez szyję z przodu, trzeba włożyć implant.
Poza tym ta operacja musiała być zrobiona z dnia na dzień. Jeżeli bym się na to nie zdecydował, mógłbym zostać kaleką. Ten nerw, który się zblokował, nie odbudowuje się, jeżeli w ciągu kilkudziesięciu godzin nie zostanie operacyjnie odblokowany. Trzeba było działać szybko, bo groził mi niedowład ręki.

Musiał pan być przerażony.

Właśnie że podszedłem do tego dziwnie spokojnie. Cała sytuacja wydawała mi się całkowicie normalna. Poza tym trafiłem w ręce świetnego fachowca, doktora Roberta Chrzanowskiego z Krakowa, który czyni cuda. Zawsze będę mu dziękował za to, co dla mnie zrobił. Jadąc na tę operację zdawałem sobie jednak sprawę, co ona oznacza. "Twój czas się skończył" - myślałem. "Lepiej zostaw sobie trochę zdrowia. Swoje już poświęciłeś".

Właśnie wtedy zdecydował pan, że kończy pan karierę?

Tak, to był ten moment. Nie ukrywam, że gdybym był w stanie nadal grać, to grałbym tak długo, jak sprawiałoby mi to przyjemność. Jednak w tym ostatni roku, gdy miałem aż dwie operacje, po prostu przestałem lubić to, co robiłem, bo wiązało się to głównie z bólem i stresem. Po tym ostatnim zabiegu, który opisywałem, nie miałem już wątpliwości.

I po co grać w tę siatkówkę? Specjaliści zgadzają się, że to jeden z najbardziej urazowych sportów.

Jest bardzo urazowy. Jednostronny, asymetryczny - zawodnik praworęczny pracuje głównie prawą stroną ciała, leworęczny lewą. Dużo skoków, lądowań, przeciążeń, a jak ktoś jest reprezentantem Polski to dochodzi do tego chory kalendarz. Więc ogólnie w klubie i zwłaszcza w reprezentacji zostawiłem kawał mojego zdrowia.

Kiedy zapytałem Gibę o najlepszego Polaka, przeciwko któremu grał, odpowiedział: Winiarski. Czuje się pan jednym z najlepszych polskich siatkarzy w historii?

Takie słowa zawsze są bardzo miłe. Tym bardziej, że często pełniłem w zespołach rolę zawodnika od wszystkiego. Takiego, który kalibruje i spaja cały zespół. Dla mnie największą satysfakcją zawsze była wygrana zespołu, a nie mój udany występ indywidualny. A czy czuję się jednym z najlepszych w historii? Uważam, że nie do mnie należy ocena. Niech mnie inni oceniają.

Polacy zaczynają właśnie grę na mistrzostwach świata w Bułgarii. W pierwszej fazie jednym z najgroźniejszych przeciwników będą gospodarze turnieju. Pan ma z nimi sporo doświadczeń, chociażby z turnieju finałowego Ligi Światowej 2012 w Sofii.

To taka nacja, która bardzo specyficznie zachowuje się na boisku. Bułgarzy lubią gestykulować, prowokować przeciwników i pobudzać swoich kibiców. My jesteśmy z kolei narodem, który nie odpuszcza. Wtedy Bułgarzy zaprosili nas do wojny na boisku i ta wojna skończyła się dla nich źle, bo przegrali 0:3. Mieliśmy ogromną satysfakcję ze zwycięstwa i z awansu do finału. Widzieliśmy frustrację kibiców, którzy obrzucili nas zapalniczkami. Jednak im większa była ich frustracja, tym większa nasza radość. Teraz chłopaki na pewno muszą uważać na mecz z Bułgarią, bo w tym kraju bardzo lubi się siatkówkę, zazwyczaj są pełne hale, gorąca atmosfera. Myślę, że i tym razem na trybunach będzie piekiełko.

Na co, poza spotkaniem z gospodarzami, musi uważać nasza drużyna na mistrzostwach?

Na pewno na pierwszy mecz, bo on zawsze jest ciężki, wiąże się z ogromnymi emocjami. Potem trzeba będzie po prostu pilnować poziomu swojej gry i wygrywać wszystkie mecze. Myślę, że ta grupa jest w stanie wywalczyć miejsce na podium.

Siatkarskie tradycje mamy wielkie, ale po raz kolejny na wielkim turnieju prowadzi nas obcokrajowiec. Pan bardzo polubił pracę trenera, z nią wiąże pan swoją przyszłość. Widzi pan siebie w roli selekcjonera kadry Polski?

Teraz jestem na początku trenerskiej drogi, ale fakt, odnalazłem się w tym. Przede mną jeszcze bardzo dużo nauki, na szczęście Roberto Piazza to świetny nauczyciel. Kiedyś już mnie zapytano, czy chciałbym zostać w przyszłości trenerem reprezentacji. Odpowiedziałem, że tak, bo jako trener też mam swoje marzenia. Mam nadzieję, że swoją karierę szkoleniowca poprowadzę co najmniej tak dobrze, jak drogę zawodnika. Jedno jest pewne, jako trener nie jestem narażony na kontuzje.

Źródło artykułu: