Piotr Stankiewicz: Sukces w siatkówce nie spowoduje, że polski kibic poczuje się w pełni spełniony

- Nie możemy powiedzieć, że siatkarze to zbawcy narodu. Kiedy walczyli o złoto, ulice nie pustoszały, a na balkonach nie było morza biało-czerwonych flag - mówi publicysta Piotr Stankiewicz. Rozpoczęła się wojna polsko-polska.

Michał Kaczmarczyk
Michał Kaczmarczyk
reprezentacja Polski mężczyzn Newspix / Michał Stańczyk / Na zdjęciu: reprezentacja Polski mężczyzn
Michał Kaczmarczyk, WP SportoweFakty: Czy Polacy umieją cieszyć się z sukcesów osiąganych przez rodaków? Piotr Stankiewicz, filozof i publicysta, autor książki "21 polskich grzechów głównych": Z jednej strony, kiedy siatkarze zdobywają mistrzostwo świata albo piłkarze awansują do ćwierćfinału turnieju, widać autentyczną radość Polaków i nie można powiedzieć, że jesteśmy narodem ponuraków, których nic nie cieszy. Potrafimy wchodzić w tej radości nawet na wyższe rejestry: kiedy dwa lata temu Jakub Błaszczykowski nie strzelił karnego i przez to Polska nie awansowała do półfinału Euro, w komentarzach dużo było wrażliwości, ciepła, zrozumienia...

Wręcz współczucia.

Tak, ale takiego współczucia z docenieniem, że piłkarzom udało się dojść tak daleko. Radość z ćwierćfinału i brak hejtu z powodu braku awansu - to było bardzo budujące, mieliśmy żywy dowód na to, że Polaków stać na coś więcej niż lanie hejtu po porażce. Ale z drugiej strony można zauważyć, że naszą radość z sukcesów otacza czasem niezdrowy nimb. W sytuacji czyjegoś powodzenia potrafimy wyciągać setki przyczyn, dla których ten triumf tak naprawdę nie jest sukcesem, zaprzecza logice, bądź jest niewystarczająco polski. Dochodzi do tego dziwne porównywanie się z innymi, by jak najbardziej siebie umniejszyć. W swojej książce piszę, że kiedy Polacy mówią o rodakach-emigrantach, którzy robią świetne kariery za granicą, to ich zdaniem robią je poniekąd wbrew swojej polskości, odcinając się od niej.

Jednak cały czas trwa odwoływanie się do futbolu i wojna polsko-polska między kibicami piłkarskimi a tym drugim obozem. Ci drudzy twierdzą, że piłkarze są przepłacani i niewarci swojej sławy, a ci pierwsi argumentują, że siatkówka to sport świetlicowy, a nie globalny i dlatego nie tak bogaty.

Nie rozpatruję tego w kategorii wojny polsko-polskiej, to nie jest tak, że jesteśmy od wieków kłótliwi i na zawsze podzieleni. Wyczuwam raczej podobieństwo do prześmiewczego, wręcz szyderczego nurtu, do swoistego antykultu. Trochę jak śmianie się z kultu Jana Pawła II było odpowiedzią na dominację kultu papieża. Dominacja piłki nożnej w wyobraźni sportowej Polaków generuje kontrnurt, w którym pojawia się wspieranie dyscyplin mniej popularnych i mniej oczywistych, takich jak na przykład siatkówka. Piłka nożna cieszy się wielkim uznaniem, chyba każdy mały chłopiec w naszym kraju chciałby być jak Lewandowski. I w opozycji do tego głównego sportu powstają środowiska wspierające inne dyscypliny. Nie wydaje się to do końca dobre, znacznie lepiej byłoby, gdyby to kilka sportów miało status równie popularnych. Ale ta kontrkultura to przecież nie jest piwnica, bo na mecze siatkarskie do Spodka przychodzą chyba dziesiątki tysięcy kibiców.

A finał mistrzostw świata Polska - Brazylia sprzed czterech lat oglądało w TV 17 milionów Polaków, co do dziś jest sportowym rekordem oglądalności w naszym kraju.

Dlatego nie jest to nisza w znaczeniu bezwzględnym. Ale nie możemy powiedzieć, że siatkarze to zbawcy narodu. Oni są traktowani po prostu jako sportowcy. Natomiast piłkarzy stawia się niemal na równi z żołnierzami lub astronautami, jako wręcz metafizycznych wysłanników. Niby reprezentują Polskę w piłce nożnej, ale przecież tak naprawdę w dużo szerszym sensie. Koncentracja na piłce jest zadziwiająco duża, biorąc pod uwagę, że nie jest to dyscyplina, w której odnosimy na co dzień sukcesy. A z drugiej strony, kiedy siatkarze walczą nawet o złoto, ulice nie pustoszeją, a na balkonach nie widzimy morza biało-czerwonych flag.

No właśnie, a jeszcze ci sami ludzie, którzy wyszydzają polską ligę, stają murem za swoją ulubioną dyscypliną, kiedy jest ona atakowana przez kibiców siatkówki.

Mam wrażenie, że od strony czysto sportowej to wszystko zawisło na karnym Błaszczykowskiego z meczu z Portugalią. Gdyby wtedy Polska awansowała do półfinału, doczekała się medalu, narracja byłaby zupełnie inna. Ale jesteśmy tam, gdzie jesteśmy. Moim zdaniem w Polsce rośnie w siłę opór wobec piłkarstwa. Wydaje się, że przez te trzy dekady III RP pozostałe sporty zaczęły być dla nas bardziej dostępne, choćby pod względem potrzebnych do nich sprzętów i ta dominacja futbolowa zaczęła się zmniejszać. Ludzie uprawiają inne sporty, świetnie przyjęło się choćby bieganie, które za czasów Bońka wyglądało w Polsce zupełnie inaczej - nie było tego w ogóle. Pozycja piłki nożnej wciąż jest wysoka, ale powoli ulega erozji, a takie występy piłkarzy jak ten w Rosji tę erozję przyspieszają. Chyba na szczęście.

Do tego dochodzi kwestia finansowa, patrzenie na zarobki takich gwiazd jak Lewandowski, która nachodzi na narrację nierówności społecznych, która w ostatnich latach wychodzi na jaw. Teraz się okazuje, że nie tylko szarzy zjadacze chleba zarabiają wielokrotnie mniej od Lewandowskiego, ale i Bartosz Kurek, który zdobywa od niego więcej medali. Bezsensowność tego systemu jest jeszcze bardziej widoczna.

A może jest tak, że kibic piłkarski w Polsce, który nie może się doczekać upragnionego sukcesu ulubieńców, musi poprzestać na tym, że czuje się częścią tego lepszego, piękniejszego świata, w którym przewijają się wielkie pieniądze i osobistości?

Oczywiście, ale trzeba pamiętać, że oskarżenia wobec sportowców o nieproporcjonalnie wysokie zarobki dotyczą głównie tych najlepszych. Lewandowski czy Messi zarabiają krocie, ale to jest wąskie grono, a całą reszta piłkarzy w niższych lub bardzo niskich ligach zarabia nie tak dużo. Poza tym nikogo nie dziwi, że najlepsi polscy lekkoatleci, zdobywający medale mistrzostw Europy i świata, są nieporównanie gorzej opłacani od Lewandowskiego i gdyby nie pomoc państwa, trudno by im było związać koniec z końcem. Byłoby inaczej, gdyby stali się gwiazdami pokroju Usaina Bolta, ale on jest jedyny i chyba niepowtarzalny. A przecież nie powiemy, że lekką atletykę ogląda mniej osób, bo choćby podczas igrzysk olimpijskich te zawody śledzą setki milionów ludzi. Te wszystkie zależności są skomplikowane i dziwne, nie da się ukryć.

Fabian Drzyzga powiedział: "Zagramy jeden słabszy turniej i wylejecie na nas takie pomyje, że odechce nam się tu stać". Faktycznie brakuje u polskiego kibica złotego środka między wychwalaniem pod niebiosa po wygranej, a odsądzaniem od czci i wiary po porażce?

Łaska kibica na pstrym koniu jeździ i tutaj trudno się nie zgodzić, bo trudno przewidzieć, co zdarzy się w następnym turnieju. Z jednej strony mamy sporą grupę kibiców reprezentacji, czasem też klubów, którzy deklarują swoje zainteresowanie i wsparcie niezależnie od wyniku, w myśl hasła "dumni po zwycięstwie, wierni po porażce". Ale są też ci, którzy szukają tylko pozytywnych emocji po zwycięstwach, a tracą zupełnie zainteresowanie po porażkach, a niekiedy wręcz hejtują, gdy zdarzy się klęska.

Faktycznie ta środkowa strefa jest za mała, co wiąże się z tym, jak media kształtują obraz takiej czy innej drużyny. Ja, jako niedzielny kibic, oglądający piłkarskie mecze Polaków na mistrzostwach Europy i świata, mogę usłyszeć o siatkarzach dopiero po ich wyraźnym sukcesie, bo wcześniej zwyczajnie nie mam na to szans, nie słychać o tym.

ZOBACZ WIDEO MŚ 2018. Tłumy kibiców przywitały polskich siatkarzy na lotnisku. Zobacz nagranie

Nawiązując do słów samego Drzyzgi, to jest trochę tak jak ze sławą w Internecie. Przypomina się piosenka Jacka Kaczmarskiego "Pejzaż z szubienicą", traktująca o koźle ofiarnym. Tłum wynosi kogoś na ołtarze, a częścią świętą jest radość z obalenia idola. W Internecie jest tak właśnie... tylko jeszcze bardziej. Sieć daje niebywałą możliwość wywindowania kogoś od zera do bohatera, na skalę krajową albo nawet światową, nawet w kilka godzin.

Ale rewersem tej sytuacji jest nieprzewidywalność tej masy, która może w każdej chwili te osoby zniszczyć. Moc sprawcza tłumu w dobie social media jest ogromna, ale nie przewidzisz, kogo pokocha, a kogo znienawidzi i w jakim to zrobi momencie. To jest część władzy, jaką posiada internetowy kibic nad obiektem uwielbienia. I ta zmienność nastrojów nie jest jaką wyłączną cechą Polaków.

Anonimowy internauta ma tę przewagę, że nie ponosi za swoje słowa żadnej odpowiedzialności, a obrażony przez niego sportowiec nie ma szans dobrze się zrewanżować.

Poza tym, kiedy jeszcze nie było możliwości publikowania swoich opinii w Internecie, myśli na temat tego, kogo kocham, a kogo hejtuję, nie miały takiego zasięgu. Co najwyżej można było sobie pokrzyczeć podczas egzekucji lub wieszania skazańca: "dobrze mu tak!". Media, zwłaszcza te społecznościowe, wzmocniły takie głosy. Można dzięki nim wynieść wyżej kogoś, kogo się kocha, ale i wyrazić swoją nienawiść. Dlatego nie dziwi, że Drzyzga wypowiedział się tak tuż po zdobyciu złotego medalu. Doskonale zdawał sobie sprawę, że z jego miejsca jest tylko maleńki kroczek do najgorszej przepaści.

Wynoszenie i strącanie kozłów ofiarnych to cecha ogólnoświatowa, wpisana w dynamikę mediów społecznościowych i w ogóle w naturę ludzkiego społeczeństwa. Ale można wyodrębnić element ściśle polski, czyli brak klarownego statusu jakiejkolwiek wygranej. Amerykanie potrafią się cieszyć sukcesem jako takim, natomiast w Polsce radość jest otaczana pytaniami w stylu "czy naprawdę na to zasłużyliśmy" albo "czy to, z czego się cieszymy, jest naprawdę tego warte".

Nie mówię tego po to, by udowodnić, że Polacy nie umieją się cieszyć, bo przecież umieją, natomiast tej radości towarzyszy obudowa o dość dwuznacznym statusie. Przypominają się słowa jednego z niemieckich piłkarzy tureckiego pochodzenia, który mówił, że kiedy wygrywa, nazywają go Niemcem, a kiedy przegrywa - Turkiem. Wykluczanie z narodu, oskarżanie że "gracie w reklamach, a nie na boisku", listę można by ciągnąć. Porażka zawsze dostarczy powodu lub quasi-powodu do hejtu.

Może ta niepewność sukcesu u Polaków wynika też z faktu, że bez przerwy patrzymy na inne nacje i sprawdzamy, czy to, co osiągnęliśmy, zostało odnotowane przez cały świat?

Absolutnie jest to jeden z polskich grzechów głównych, który w swojej książce nazwałem natręctwem porównywania. Sami nie umiemy się określić, potrzebujemy zestawienia z punktem widzenia Włocha, Francuza czy Szweda czy to, co robimy, jest OK. Sukces w Warszawie jest ambiwalentny, dopiero ten w Nowym Jorku daje satysfakcję. Tylko pytanie, czy to się odnosi do sportu? Sami dobrze wiemy, że sukces siatkarzy jest bardzo przyjemny, ale tak naprawdę ucieszyłby nas medal piłkarzy, bo wtedy usłyszałby o tym cały świat zakręcony na punkcie futbolu. To naturalne, że zwyciężając w czymś, co jest na drugim czy trzecim miejscu w kolejności zainteresowania, zawsze będziemy zestawiać z absolutnym topem.

Francja ma swoją grę w bule, na Filipinach popularne są walki kogutów, Amerykanie wymyślili własny futbol oraz baseball i nie mają problemu z tym, by cieszyć się swoimi wynalazkami. Polakom brakuje radości z własnej, wypracowanej niszy?

W tym sęk, że raczej nie mamy sportu, który byłby specyficznie polski, narodowy. Piłka nożna jest absolutnie globalna, podobnie jak siatkówka, kilka krajów ma swoje dyscypliny uprawiane głównie w swoich granicach, a nasz kraj nie ma dyscypliny uprawianej wyłącznie w Polsce.

Gdybyśmy mieli taki typowo polski, popularny sport, dajmy na to granie w zbijaka czy piłkę palantową, to pewnie zostałby on uznany przez naród za absolutny szczyt żenady lub wiochy i dla mnie to bardzo jasny powód obecnego stanu rzeczy. Nie umiemy być wzorcem sami dla siebie, potrzebujemy, by ludzie z Zachodu potwierdzili, że to, czym się zajmujemy, jest fajne. Sukces w siatkówce nie spowoduje, że polski kibic poczuje się w pełni spełniony. Na pewno nie każdy.

Przyszło mi teraz do głowy, że radość kibica siatkówki ze złotego medalu jest niezdrowa, kiedy jest ona na złość kibicowi piłkarskiemu. Nie jest to wtedy sukces jako taki, tylko skierowany przeciwko komuś innemu: "nam się udało, a wam znowu nie". Polska to kraj peryferyjny lub półperyferyjny, w zależności od układu odniesienia, a jego specyfiką jest zorientowanie na centrum i przyjmowanie od niego wzorców, samemu niewiele wnosząc.

Pisał o tym Jan Sowa: nie ma prądów malarskich wymyślonych przez Węgrów, nie ma prądów architektonicznych autorstwa Bułgarów, które przyjęłyby się na świecie. Nie ma też czysto polskiego sportu, o którym byłoby nieco słychać poza granicami naszego kraju. I nawet w samej Polsce: to jest bardzo ciekawe, że nie ma żadnej specyficznej, polskiej gry sportowej, w którą lubimy grać u siebie.

Czy można w polskim kibicowaniu wyodrębnić coś, co byłoby charakterystyczne tylko dla naszego narodu?

Trzeba by dobrze znać społeczności kibicowskie w Polsce i innych krajach, ale wypowiadając się ze swojego poziomu zaangażowania w ten temat, mam wrażenie, że kibicowanie jest mechanizmem uniwersalnym i zglobalizowanym. Oczywiście, można precyzować to zdanie, warto pamiętać o tym, co już powiedzieliśmy na temat radości Polaków podszytej niepewnością i o braku sportu naprawdę polskiego, ale co do zasady te relacje kibicowania i problemy z nim związane (po co jest kibicowanie, dlaczego akurat sport, itd.) są wehikułem globalizacji i powtarzają się wszędzie.

To, że zawodowy sport ze szczególnym wyróżnieniem piłki nożnej jest nośnikiem kapitalizmu, też nie jest przypadkiem. To w końcu produkt, który dobrze się sprzedaje i można go odtwarzać w nowych miejscach.

Być może cały problem jest nieco wyolbrzymiony, bo patrzymy na niego z perspektywy Internetu, który jest krzywym zwierciadłem wszystkich spraw, którymi żyje społeczeństwo?

Internet uwypukla i rozjątrza, sprawia, że każda kwestia jest spolaryzowana i nieco oddzielona od rzeczywistości. Ale przecież na Stadionie Narodowym mogli grać zarówno piłkarze, jak i siatkarze, mógł się tam odbyć mecz żużlowy, kończyć Maraton Warszawski albo koncert Beyonce. Czym innym jest kibicowanie na stadionie, nawet takie niedzielne, przeżywanie tego wydarzenia całym sobą i fizycznie będąc wśród innych ludzi, a czym innym wchodzenie w jatki na ten temat w Internecie.

Podobnie jak w polityce. Rozmowa między zwolennikami i przeciwnikami Dobrej Zmiany będzie w Sieci dużo głupsza niż na żywo, choćby dlatego, że w tak zwanym realu widzisz twarz swojego oponenta, trochę wstrzymujesz się z obelgami, raczej udaje się nakierować argumenty na właściwe tory. A przynajmniej widzisz w tej drugiej osobie człowieka. Tak samo dyskusja na tematy sportowe w Internecie będzie na ogół dość głupia, bo przy takim ładunku emocji przeradza się ona w wyrzucanie z siebie bezsensownych rzeczy, które do niczego nie prowadzą. Jest w tym dużo żaru, ale to tak naprawdę margines do przypisu. Objętościowo szeroki, ale realnej treści jest tam niewiele.

---

Piotr Stankiewicz - ur. 1983, filozof, publicysta, autor książek "Sztuka życia według stoików" oraz "21 polskich grzechów głównych". Ukończył studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim i uzyskał tytuł naukowy doktora filozofii. Z wykształcenia jest także magistrem astronomii.

Kibicuję...

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×