Wilfredo Leon. Dar od Boga

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta

Już pana początki na świecie były ponoć dość skomplikowane.

Komplikacje były jeszcze wcześniej. Lekarze bardzo długo mówili mojej mamie, że jest bezpłodna i nie może mieć dzieci. Rodzice bardzo długo starali się o dziecko. Pragnęli potomka, mama zaczęła nawet więcej chodzić do kościoła. Prosić Boga o dobrą nowinę. I nagle stał się cud - zaszła w ciążę! Można więc powiedzieć, że byłem wymodlonym dzieckiem, darem od Boga dla moich rodziców.

Urodziłem się jako wcześniak, około ósmego miesiąca. Byłem tak mały, że zmieściłbym się w pudełku po butach. Nawet podczas porodu narobiłem kłopotów, bo na początku byłem dobrze ułożony, ale później zmieniłem pozycję i trzeba było przeprowadzić cesarskie cięcie.

Później dorastałem, jak zresztą widać, bez większych kłopotów.
 
Pana matka była siatkarką, ojciec - zapaśnikiem. Tata nie chciał, by poszedł pan w jego ślady?

Do zapasów byłem za wysoki. Nauczył mnie więc tylko tego, co pozwoli mi się obronić w momencie zagrożenia. Potrafię zastosować każdą technikę zapaśniczą. Jestem spokojny, unikam walki, ale gdybym znalazł się w niebezpiecznej sytuacji, pokazałbym, co potrafię. W Polsce nie było okazji, ale na Kubie - i owszem.

Tata był zawodnikiem kadry narodowej, ale przez kontuzję nie zrobił wielkiej kariery, nie udało mu się przez to pojechać na igrzyska. Później był trenerem, między innymi w Afryce, w Mali. Na tamtejszym uniwersytecie pracował także jako wykładowca, bo jest doktorem wychowania fizycznego.  
 
Jaką rolę w pana karierze odegrali rodzice?

Dzięki nim twardo stąpam po ziemi, nie chodzę z głową w chmurach, nie zadzieram nosa. Ich miłość i uwaga od zawsze były w całości skupione na mnie. Jestem jedynakiem, ale nie zostałem rozpuszczony. Nauczyli mnie, bym doceniał, co mam. Że wszystko powinno się zdobywać pracą i wysiłkiem. Że w życiu niczego nie osiąga się na siedząco. Mama zawsze powtarzała, by nie wszystkim ufać. A tata, że pierwsze wrażenie często jest nieprawdziwe.

Rodzice dawali mi sporą swobodę w podejmowaniu decyzji. Co ważne - przy każdej stali za mną murem. Robili co mogli, żebym czuł ich wsparcie. Tak jest zresztą do teraz. Ostatnie słowo zawsze jednak należało do mnie, dzięki czemu szybko nauczyłem się odpowiedzialności i samodzielności.

Nieczęsto się zdarza, że 14-latek debiutuje w dorosłej reprezentacji. Jak to się stało, że pan tego dokonał? To kwestia talentu? Pracy? Boskiego daru?

Często słyszę, że moja dzisiejsza pozycja jest wynikiem talentu. W jakimś zakresie na pewno, ale nikt nie ma pojęcia, jak wiele mnie to kosztowało pracy. Siatkówkę zacząłem trenować w wieku siedmiu lat. W drużynie dziewczynek. Pierwszy rok w zasadzie non stop pracowałem z piłkami lekarskimi. Wzmacniałem mięśnie i trenowałem technikę. Po dwóch latach przeszedłem do drużyny chłopców.

Dopiero wtedy zacząłem uderzać piłkę. Gdy do nich dołączyłem, śmiano się ze mnie. Mówiono, że siatkarsko jestem opóźniony w rozwoju. Taki stan nie trwał jednak długo. Błyskawicznie nadrobiłem zaległości. A gdy już nadrobiłem, wszyscy patrzyli na mnie z otwartymi ustami. Miałem wypracowaną siłę, do tego wyskok, wzrost... To sprawiło, że rówieśników przewyższałem w każdym elemencie. Zaczęły się rozgrywki dzielnicowe, później wyłaniano reprezentację prowincji. Mając 11-12 lat grałem w kategorii 15-16-latków. I to jako zawodnik pierwszej szóstki, wyróżniający się, zdobywający nagrody indywidualne.
 
Kiedy trafił pan do centralnego ośrodka sportu w Hawanie?

Jeszcze przed wyjazdem do Hawany, mając 11 lat, zostałem reprezentantem Kuby do lat 14. Wtedy pierwszy raz wyjechałem za granicę na turniej. Po zawodach selekcjoner kadetów zaproponował przeprowadzkę. To nie była taka oczywista sprawa, bo to przecież wyjazd z domu do miejsca oddalonego o prawie 900 kilometrów. Całkowita zmiana życia. Pojawiły się wątpliwości, czy nie będę miał tam zbyt ciężko. Moja mama zadała mi wtedy jedno proste pytanie: Co chcesz robić w życiu? Wiedziała, że sobie poradzę. Odpowiedź mogła być tylko jedna. Każdy młody chłopak na wyspie marzy, by znaleźć się w centralnym ośrodku. To w zasadzie powołanie do reprezentacji Kuby. Pojechałem.

Zaczynaliśmy zajęcia całą masą ściągniętych tam chłopaków. Trudno się było dopchać na parkiet. Zostawałem po zajęciach, ćwiczyłem indywidualnie. Z miesiąca na miesiąc grupa była ograniczana. Na koniec zostałem ostatecznie w wyselekcjonowanej ekipie. Po mistrzostwach świata kadetów w Meksyku, które skończyły się naszą katastrofą, bo zajęliśmy dopiero 13. miejsce, zostałem zaproszony do zajęć z juniorami.
 
Co było dalej?

Zbliżała się liga kubańska, która trwa kilka tygodni. Na ten czas każdy zawodnik wraca z ośrodka do swojego regionu i go reprezentuje. Region Santiago de Cuba uznał, że ma kilku graczy z kadry, do tego mocnych siatkarzy w regionie, a ja jestem za młody i dlatego mnie nie potrzebują. Skreślili mnie. Mocno to przeżyłem, nawet mój tata dzwonił z Afryki, gdzie wtedy pracował, żeby podnieść mnie na duchu. Trener juniorów z prowincji Matanzas porozmawiał jednak ze szkoleniowcem drużyny z tego regionu. Zgodził się, bym do nich dołączył. Razem ze mną doszedł też do nich rozgrywający z mojego miasta. W półfinale ligi trafiliśmy na Santiago. Z rozgrywającym przyrzekliśmy sobie, że koniecznie musimy pokazać, co stracili.
 
Historia trochę jak z filmu.

Dokładnie. Tym bardziej że wygraliśmy, a ja zostałem MVP meczu. W trakcie spotkania kibice wykrzykiwali nasze nazwiska. Rozmawiali między sobą, dopytywali, dlaczego nie gramy dla Santiago. W finale graliśmy z Hawaną, w której była praktycznie cała pierwsza reprezentacja Kuby. Początkowo szło nam całkiem dobrze, wygraliśmy pierwszy set, ale później… na hali wyłączono prąd. Takie historie zdarzały się niestety nagminnie. Po przymusowej przerwie coś się w naszej grze zmieniło i przegraliśmy, ale i tak wszyscy byli zadowoleni z wyniku. Zostałem najlepszym blokującym turnieju, a po finale podszedł do mnie trener seniorskiej kadry, pochwalił i zaprosił do treningów z drużyną. I tak się to zaczęło. Gdy debiutowałem w dorosłej kadrze, miałem 14 lat. Grałem w niej od 2008 do 2012 roku. Później zdecydowałem się na wyjazd.
 
Pierwszym klubem, z którym się pan związał w Europie, był Zenit Kazań. Rosja to rzeczywiście stan umysłu?

Zanim była Rosja, najpierw trafiłem do Polski. Przyleciałem tu w lekkich ubraniach, a gdy wyszedłem na płytę lotniska, myślałem, że zamarznę. Małgosia przywiozła mi ciepłą kurtkę, a i tak zderzenie z zimową Europą było dla mnie szokujące. Przyleciałem tu w najzimniejszym dniu w roku.

A Rosja? Wiadomo, gdy ludzie za dużo wypiją, dochodzi do bijatyk. W cztery lata widziałem tam sporo bójek. Gdy już się takie coś zaczynało, mówiłem sobie: niech się biją, ja się nie mieszam. Ktoś, kto zacznie takich rozdzielać, prędzej dostanie od nich po głowie, niż ich powstrzyma.

Wcześniej dużo słyszałem o możliwościach Rosjan w zakresie spożywania. Pewne sprawy mnie już nie szokowały, choć byłem niezmiennie zdziwiony, że niektórzy siatkarze są tak mocni w zabawie. Ilość alkoholu spożywanego na imprezach i tempo, w jakim się pije w Rosji, są niesamowite. Do tego co chwila wznosi się jakieś toasty. Ja nie należę do osób, które do dobrej zabawy potrzebują się napić, więc nie starałem się nawet dotrzymać kroku rosyjskim kolegom - wolałem mniej procentowe trunki.

W Rosji przez kilka lat grał pan w jednym klubie z Aleksiejem Spirydonowem, który ma opinie szaleńca. Jest znienawidzony przez polskich kibiców, bo źle wypowiada się o Polsce i Polakach.

Nigdy nie miałem z nim żadnego problemu. Zresztą, ja w ogóle nie miewam problemów z kolegami z drużyny, bo nie szukam konfliktów. Ze Spirydonowem mam normalne, koleżeńskie relacje. Nie uważam go za wariata. Ma swój rozum.

To pan go nauczył śpiewać "Polska, Biało-Czerwoni"?

Sam się nauczył. Pewnego razu usłyszałem, że ktoś śpiewa tę piosenkę, a potem zdziwiony zobaczyłem, że to "Spirik". No i go nagrałem. Najwyraźniej bardzo spodobała mu się ta przyśpiewka, bo cały czas ją nucił.
 
Spotkał się pan w Rosji z jakimikolwiek przejawami rasizmu?

Raz czy dwa się zdarzyło, że ktoś powiedział coś niemiłego, ale nie wiązałbym tego z krajem, w którym wtedy przebywałem. W Polsce też tak bywało.

To znaczy?

Dużo rozumiem po polsku, o czym ludzie przeważnie nie wiedzą. A wiadomo, nie wszyscy interesują się siatkówką, nie rozpoznają mnie i traktują po prostu jako kolejnego obcokrajowca o innym kolorze skóry. Byli tacy, którzy mówili przy mnie rzeczy, których mówić nie powinni. Na przykład w zeszłym roku staliśmy w kolejce w restauracji. Za mną kilkuosobowa grupa, w której padały komentarze w stylu: "Co ten czarny tu robi?". Powiedziałem wtedy żonie, że jak zaraz stamtąd nie wyjdę, to kogoś rozniosę. Ostatecznie zignorowałem te słowa.

Bardzo poruszyło mnie z kolei to, co stało się dwa lata temu w Szczecinie, gdy brutalnie pobito czarnoskórego pięściarza. Rzucili się na niego w pięciu, zaatakowali siekierą. A to był chłopak, który urodził się w Polsce i jest Polakiem. Ledwo uszedł z życiem, choć przecież potrafił się bić. To straszne, że są ludzie, którzy są gotowi zabić swojego rodaka tylko dlatego, że ma inny kolor skóry. Strach gdzieś wyjść, bo można trafić na takich typów. I nawet dwa metry wzrostu i znajomość chwytów zapaśniczych mogą wtedy nie wystarczyć.

Na kolejnej stronie przeczytasz o początkach Wilfredo Leona w polskiej kadrze, z jakim numerem będzie grał w reprezentacji oraz dlaczego nie lubi rozmawiać o pieniądzach.

Czy według Ciebie Wilfredo Leon to najlepszy siatkarz świata?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×