Dzień Matki. Matka Boska wytrwała. Szła w "marszu śmierci", przeżyła piekło dwóch obozów

WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Ryszard Bosek
WP SportoweFakty / Na zdjęciu: Ryszard Bosek

- Maszerowała w "marszu śmierci", była w dwóch obozach, chorowała na tyfus, przejechała pół Europy autostopem. No i urodziła mnie, a byłem ogromnym noworodkiem. Ona, kobietka 162 centymetry - tak swoją matkę Władysławę wspomina Ryszard Bosek.

W tym artykule dowiesz się o:

Początek lat 70. W siedzibie Polskiego Związku Piłki Siatkowej dzwoni telefon.

- Dzień dobry, kiedy kadra siatkarzy wraca ze zgrupowania?
- A kto pyta?
- Matka Boska.
- Kto?!
- Matka Boska.
- Proszę sobie nie robić żartów - mówi sekretarka w Polskim Związku Piłki Siatkowej. I odkłada słuchawkę.

Matka Ryszarda Boska, Władysława Bosek, z domu Rasińska, nie dowiedziała się, kiedy znowu zobaczy syna.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Robert Lewandowski założył maseczkę i... popełnił błąd. Celowo

Mistrz olimpijski w siatkówce z 1976 roku opowiada tę anegdotę od wielu lat. Jednak historii życia swojej mamy do tej pory jeszcze nie przedstawiał. - Wiele w życiu przeszła - mówi o niej. Pod słowem "wiele" kryje się m.in. udział w Powstaniu Warszawskim, obozy w Sztutowie i Bergen-Belsen i 120-kilometrowy marsz śmierci w bezlitosnym styczniowym mrozie, pod strażą jeszcze bardziej bezlitosnych SS-manów.

Warszawa - Stutthof - Bergen-Belsen

- W którym roku mama się urodziła? Muszę sobie policzyć. W 1920. Jej ojciec służył w Legionach Polskich, u Piłsudskiego. Jak skończyła się I wojna światowa, kupił ziemię w Radzyminie i nasza rodzina mieszka tam do dziś. Mama miała dwóch braci, niestety obaj zmarli młodo. Jeden w czasie wojny na gruźlicę, drugi już po wojnie pojechał jako milicjant na Ziemie Odzyskane i tam przepadł. Nigdy nie udało się nam dowiedzieć, co się z nim stało - opowiada WP SportoweFakty Ryszard Bosek, jeden z najwybitniejszych zawodników w historii polskiej siatkówki.

Późniejsza matka Boska II wojnę światową przeżyła, choć żeby tego dokonać musiała się wykazać ogromną siłą ciała i umysłu. Po Powstaniu Warszawskim, w którym brała udział, trafiła do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, po polsku w Sztutowie. Stamtąd w styczniu 1945 roku, wraz z ponad 11 tysiącami innych więźniów, wyszła w trasę "marszu śmierci" - tak nazywano ewakuacje obozów z terenów, do których zbliżała się Armia Czerwona, w głąb III Rzeszy.

Ze Stutthofu więźniowie wyruszyli dokładnie 25 stycznia, gdy Sowieci zbliżyli się na 50 kilometrów. Dostali trochę odzieży, koców, kawałek chleba i margaryny lub topionego sera. Do obozów pod Lęborkiem szli przez 11 dni, często przez głęboki śnieg i w trzaskającym mrozie (minus 15-20 stopni). Każdego dnia pokonywali około 20 kilometrów. Na noc byli zamykani w stodołach, oborach lub kościołach. Z jedenastu tysięcy więźniów na miejsce dotarło około siedem tysięcy. Dwóm tysiącom udało się po drodze uciec, dwa tysiące zginęło w czasie marszu z wycieńczenia lub zostało zastrzelonych przez strażników. - Mama wspominała, że jak ktoś nie miał już sił, dobijali go i kolumna szła dalej - mówi Bosek.

Władysławie Bosek, wówczas jeszcze Rasińskiej, udało się przetrwać "marsz śmierci". Po dotarciu do obozu tymczasowego wywieziono ją daleko w głąb Niemiec, do położonego pod Hanowerem Bergen-Belsen. W takich miejscach wykorzystywano więźniów jako darmową siłę roboczą dla niemieckiej machiny wojennej, wówczas już dogorywającej.

Czekolada na całe życie

- Ze mną i z siostrą mama rozmawiała o tych czasach niechętnie, może ze dwa razy udało się nam ją namówić. Częściej opowiadała o wojnie mojej córce. Z tego, co wiem, pracowała tam w fabryce amunicji. W kwietniu obóz wyzwolili Anglicy. Już dwa dni przed ich nadejściem wszystkich więźniów ustawiono w szeregu i kazano czekać. Mama opowiadała, że w czasie tego oczekiwania jedna z wygłodzonych więźniarek zobaczyła rozsypaną brukiew i rzuciła się na nią. I chociaż to był już koniec wojny, strażniczki i tak tę głodną dziewczynę pobiły.

- Mama w czasie oczekiwania na angielskie wojsko upadła, bo była chora na tyfus. Zanieśli ją do lagru i to tam zastali ją wyzwoliciele. Jeden z nich położył jej na klatce piersiowej tabliczkę czekolady. Jednak ona była tak słaba, że nie miała siły, żeby tę czekoladę zjeść. Sam widziałem zaświadczenie z obozu, w którym jest napisane, że ważyła wtedy tylko 24 kilogramy. Zapach tamtej tabliczki musiał jej jednak mocno utkwić w głowie, ponieważ czekoladę uwielbiała do końca życia. Nawet w podeszłym wieku, jak była już chora na cukrzycę, zawsze miała ją pochowaną w domu w różnych miejscach - wspomina swoją mamę złoty medalista mistrzostw świata (Meksyk 1974) i igrzysk olimpijskich (Montreal 1976).

Autostopem do Radzymina

Na szczęście po wyzwoleniu dość szybko odzyskała siły. Razem z dwiema koleżankami z Radzymina została zabrana do Anglii. Tam miała być praca, ale okazało się, że albo jest ona słabo płatna, albo nie ma jej wcale. Po kilku miesiącach przyjaciółki postanowiły, że wracają do domu. Anglicy przewieźli je tylko do Francji. Stamtąd wracały do Radzymina autostopem.

- Nie raz próbowałem je pytać o tę podróż, ale one się tylko uśmiechały i mówiły, że to była fajna wycieczka. Nie udało mi się dowiedzieć, jak wyglądała. Wiem tyle, że jak już dotarły do Polski, ktoś im powiedział, że w Kamiennej Górze jest praca. Pojechały na Ziemie Odzyskane i trochę tam zostały. Tam na potańcówce mama poznała mojego ojca Anatola, który przyjechał z Rzeszowszczyzny, też za pracą. W 1950 roku urodziłem się ja. Ale Kamiennej Góry zupełnie nie pamiętam, bo wyjechaliśmy kiedy miałem rok - tłumaczy Bosek.

- Dzieciństwo spędziłem już w Radzyminie. Wspominam je jako sielankę. Mieliśmy dom, przy którym rosły piękne malwy, ogród, sad, pole truskawek. Mieszkaliśmy razem z rodzicami mamy. W soboty do dziadka przychodzili koledzy, z którymi walczył w Legionach. Siadali przy stole w ogrodzie, jeden z nich grał na harmonii i razem śpiewali legionowe pieśni. Znałem je wszystkie, choć wtedy w szkołach ich nie uczono. Zimą wylewaliśmy lodowisko i cała ulica grała na nim w hokeja. Mama dbała wtedy o to, żebyśmy mieli coś ciepłego do picia albo robiła dla wszystkich obiad - wspomina 369-krotny reprezentant Polski.

Krzyczała tylko na dziadka

Z zawodu była krawcową. Pracowała w radzymińskiej spółdzielni krawieckiej. Angażowała się też w działalność społeczną - udzielała się w radzie miasta. Polityki jednak nie uprawiała. A może powinna, bo potrafiła przemówić do rozsądku. Przynajmniej małemu Ryśkowi.

- Nigdy nie dostałem lania pasem albo sznurem od żelazka, tak jak dostawali moi koledzy. Krzyczeć też mama na mnie nie krzyczała. Jak coś nabroiłem i mama była wzywana do szkoły, używała perswazji. Kiedyś zdenerwowałem się na kolegę, owinąłem kamień śniegiem i rzuciłem go taką "pigułą" w głowę. Mama tak mi wtedy tłumaczyła: "Gdybyś mu tym kamieniem wybił oko, musiałbyś z tym potem żyć". Te słowa trafiły do mnie lepiej niż pas. Lanie da się wytrzymać, ból ustąpi. A mieć z tyłu głowy, że mogło się komuś zrobić trwałą krzywdę - to zostaje z człowiekiem dłużej - podkreśla Bosek.

Jak na tamte czasy, Władysława Bosek była bardzo liberalną osobą. - Zresztą, nasz dom w też taki był. Nie było drylu, mnóstwa różnych nakazów. Mama nie próbowała wpłynąć na moje decyzje. Jak powiedziałem, że chcę się ożenić, od razu to zaakceptowała. Tylko jak dziadek, jej ojciec, zabierał mnie jako kilkuletniego chłopca na piwo z beczki albo dawał spróbować na łyżeczce dopiero co wypędzonego bimbru, to na niego krzyczała, że przez to nie urosnę - śmieje się były selekcjoner reprezentacji Polski.

Bosek wyrósł jednak na postawnego młodzieńca. I bardzo zaangażował się w sport. Najpierw w lekkoatletykę, potem w siatkówkę. Rodzice nie próbowali wybić mu tego z głowy, nie popychali do "porządnego" zawodu. - Ale poinformowali mnie, że dla nich najważniejsza jest szkoła i muszę mieć przyzwoite oceny. Jak w technikum dostałem na półrocze dwóję z matematyki, zamknęli mi sprzęt do treningów w szafie i powiedzieli, że jak poprawę ocenę, to będę mógł znowu uprawiać sport. Poskutkowało. Bardzo chciałem uprawiać sport, więc szybko się poprawiłem - opowiada członek legendarnego zespołu Huberta Jerzego Wagnera. - A jak już trafiłem do reprezentacji Polski to widziałem, że mama była dumna - dodaje.

Po prostu dobry człowiek

- Maszerowała w "marszu śmierci", była w dwóch obozach, chorowała na tyfus. Potem szybko wyzdrowiała i przejechała pół Europy autostopem - to naprawdę dużo przeżyć jak na jedną osobę - mówi Bosek. - No i urodziła mnie, a byłem ogromnym noworodkiem - ona, drobna kobietka 162 centymetry wzrostu, a ja ważyłem 5,5 kilo. - śmieje się.

- Dożyła 74 lat, doczekała się wnuków. Razem z tatą bardzo się cieszyli, gdy nasze dzieci ich odwiedzały. Oboje rodziców wspominam bardzo ciepło, nie było między nami żadnych konfliktów. Może teraz idealizuję, ale naprawdę nie pamiętam żadnych chwil - podkreśla Bosek. - Aż się wzruszyłem, jak teraz o nich opowiedziałem.

Czytaj także:
Wspaniały gest klubów PlusLigi. Rzucili sobie wyzwanie i ruszyli do punktów krwiodawstwa
Gwiazda LSK przerywa karierę, dziecko zmieniło jej plany

Komentarze (6)
avatar
wojciech126
26.05.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Historia piękna, chwytająca za serce. Opowiedziana anegdota pt. Matka Boska rewelacyjna. Dawno już tak mnie nie bolał brzuch ze śmiechu. 
avatar
jinks
26.05.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Szczere gratki, pamiętam, jak z Radzymina do Wołomina do "szklarzy" jeździliśmy. Czytaj całość
avatar
Taras Szewczenko
26.05.2020
Zgłoś do moderacji
0
2
Odpowiedz
ja pier..le co za klikbajtowy tytuł! Wystarczyło przedstawić się, jak normalny człowiek:"Dzień dobry, z tej strony Władysława Bosek"... 
avatar
Jerzy Kulawinski
26.05.2020
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
COŚ PIĘKNEGO.