Malwina Smarzek-Godek: Po Apeldoorn wszystko mi zbrzydło

- Pierwsze dni po tym, jak straciłyśmy szanse na igrzyska, to był dramat. Wszystko mi zbrzydło, nawet treningi. Powiedziałam Asi Wołosz, że nie chcę dalej grać w siatkówkę, bo już nie umiem - opowiada nam czołowa polska reprezentantka.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Malwina Smarzek WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski / Na zdjęciu: Malwina Smarzek
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Długo nie chciałaś rozmawiać o porażce z Turcją w styczniowym półfinale kwalifikacji olimpijskich w Apeldoorn. To wtedy straciłyście szansę na igrzyska w Tokio. Malwina Smarzek-Godek, reprezentantka Polski w siatkówce: Mocno to przeżyłam. Nie chcę mówić, że było mi trudniej niż innym zawodniczkom. Każda z nas ten mecz przegrała, każda go przeżyła. Mi ta Turcja utkwiła w głowie, bo to ja miałam w górze najwięcej piłek meczowych. Roztrząsałam tę porażkę. Myślałam sobie, że przecież wystawy na skończenie meczu dostawałam od Asi Wołosz, najlepszej rozgrywającej na świecie. I jak z jej wystawy nie skończyłam akcji, to z czyjej miałam skończyć?

To spotkanie od początku mi się nie układało, ludzie dziwili się, że trener Jacek Nawrocki trzyma mnie na boisku. Jak dostałam trzy bloki z rzędu, sama pomyślałam: "Gościu, zdejmij mnie". Na szczęście zobaczyłam, że dziewczyny nie przejmują się moimi nieudanymi zagraniami, że myślą, co możemy zrobić, żeby wygrać. I to było super. One i trener ani przez sekundę nie dali mi poczuć, że ich zawodzę.

Co czułaś dzień, dwa dni po meczu? Co wtedy robiłaś?

Najbardziej to chyba roztrząsałam. Było samobiczowanie, analizowanie tych meczboli, zastanawianie się, co w danej akcji mogłam zrobić lepiej. No i nigdy nie czułam aż takiej bezsilności. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Jak zamykałam oczy i chciałam iść spać, to widziałam te niewykorzystane piłki meczowe. Potem, już w drodze powrotnej do Włoch, trochę oglądałam finał i widziałam, jak Turczynki biją Niemki. I myślałam, że to mogłyśmy być my.

ZOBACZ WIDEO: Polska medalistka olimpijska pomaga seniorom w czasie epidemii. "Jeździliśmy i pytaliśmy, kto jakiej pomocy potrzebuje"

Ile potrzebowałaś czasu, żeby się otrząsnąć?

Kilka dni na pewno. Bardzo mi pomogło, że od razu wróciłam do Bergamo, do drużyny, która dała mi dużo wsparcia i przestrzeni, żebym mogła odreagować. Trener Marco Fenoglio na treningach też mi dawał tę przestrzeń, choć przecież nie musiał. Kilka dni po moim powrocie grałyśmy już spotkanie ligowe. Dopiero co przegrałam mecz o wyjazd na igrzyska i prawie że z marszu mam grać w lidze - wydawało mi się, że to nie do zrobienia. Wiem, że to nie jest postawa godna sportowca, ale miałam na to spotkanie wywalone, nie chciało mi się go grać, bo uważałam, że i tak nie umiem. Chciałam, żeby trener jak najszybciej mnie zdjął. I wiesz co? Zagrałam cały mecz i miałam 62 procent skuteczności w ataku. Wygrałyśmy 3:0. Potem się śmiałam, że ten półfinał kwalifikacji olimpijskich też trzeba było mieć gdzieś.

Dużo hejtu wylało się na ciebie po Apeldoorn?

Na tyle dużo, że dopiero dwa tygodnie temu zainstalowałam z powrotem Twittera. Po Holandii go usunęłam, Facebooka też, a na Instagrama przestałam zaglądać. Widziałam, że mam pełno nowych prywatnych wiadomości. Skrzynka była zasypana, do tej pory nie wiem czym, bo nie sprawdzałam. Jasne, może to były wyrazy wsparcia od kibiców, którzy są ze mną na dobre i na złe, bo takich ludzi jest dużo. Niestety, osób, które życzą nam źle, które nas hejtują siedząc na kanapie z pilotem w ręku i które na pewno zagrałyby od nas lepiej, też trochę jest. I w tych trudnych chwilach wiadomości od nich sprawiają więcej bólu niż wyrazy wsparcia, radości. Nie powinny boleć, bo oni nie wiedzą ile zapieprzam, żeby być tu gdzie jestem, ile kosztuje mnie to wyrzeczeń. Mimo to, ich hejt bolał. Pewnie z czasem przestanę się nim przejmować, ale to jeszcze nie ten moment. Zresztą hejt hejtem, ale i krytyką też jeszcze nie umiem się nie przejmować.

Masz na myśli coś konkretnego?

Denerwuje mnie nastawienie niektórych osób do naszej drużyny. Mam wrażenie, że przez ostatnie lata bardzo się rozwinęłyśmy, poszłyśmy do przodu. Ogrywałyśmy coraz lepsze zespoły, osiągałyśmy coraz lepsze wyniki. A mimo to wciąż słyszymy, że coś jest z nami nie tak.

Podam przykład: przez dwa sezony dostawałam bardzo dużo piłek i regularnie zdobywałam najwięcej punktów w zespole. Mówiono wtedy, że gra reprezentacji nie może tak wyglądać. Że to jest sport drużynowy. Mówiono, że nasz zespół bez Malwiny Smarzek-Godek nie może istnieć, co jest całkowitą nieprawdą, bo to raczej ja bym nie istniała bez reszty zespołu. Jak zdobyłam w jednym meczu 41 punktów, z jednej strony chwalono mnie, z drugiej powtarzano, że za punkty nie może odpowiadać jedna zawodniczka.

Potem przyszły te kwalifikacje w Apeldoorn. One mi nie wyszły, nie potrafiłam skończyć żadnego meczbola z Turcją. Potem czułam się traktowana tak, jakbym miała za sobą dwa fatalne sezony w reprezentacji, jakbym wszystkich totalnie zawiodła i była kompletnie do niczego. Wtedy słyszałam, że nie może tak być, że lepsze drużyny mają mnie rozpisaną i w ten sposób nie zbudujemy silnej drużyny. A ja myślałam sobie: "K..., gramy tak trzy lata! Rozpisaną mają mnie od dawna".

Męczy mnie, że dla niektórych szklanka zawsze jest do połowy pusta, że cokolwiek nie zrobimy zawsze znajdzie się ktoś kto powie, że nie tędy droga. Pewnie po Apeldoorn niejeden już ostatecznie postawił na nas krzyżyk. Na mnie, bo to ja miałam w górze kilka meczboli. A ja mówię, że reprezentacja Polski z Malwiną Smarzek-Godek w roli atakującej nie straciła z dnia na dzień racji bytu. Grała dobrze, i jeszcze będzie tak grać. W Holandii po prostu zagrałam słaby turniej...

Nie turniej. ­­W meczach grupowych grałaś dobrze.

No dobra, powiedzmy, że w grupie było ok. W Apeldoorn nie czułam się jednak perfekcyjnie przygotowana fizycznie, brakowało mi trochę pewności siebie. Styczeń i luty zawsze są dla mnie najgorszymi miesiącami w roku, zawsze mam wtedy spadek formy. W spotkaniu z Turczynkami zagrałam poniżej poziomu, do którego wcześniej przyzwyczaiłam. I nagle stałam się nic nie warta.

Nie można po prostu się od tego odciąć? Nie słuchać, nie zaglądać do mediów?

Kiedyś było tak, że po dobrym meczu lubiłam się "dokarmić" tym, co o mnie napisano. Potem nauczyłam się funkcjonować bez tego. Sama gra daje mi wystarczająco dużo radości. Teraz rzadziej zaglądam do mediów, ale po Apeldoorn było o nas głośno i jakieś opinie o moim występie do mnie dotarły. Padały słowa, które mnie bolały. Z perspektywy czasu wiem, że nie spotkało mnie nic wyjątkowego. Sportowcy znajdujący się w centrum uwagi po niepowodzeniach zawsze są intensywnie krytykowani. Jednak wtedy, tuż po kwalifikacjach, było mi trudno tak na to patrzeć.

Przed Apeldoorn myślałaś, że masz grubszą skórę?

Myślałam, że mam cieńszą. Nigdy nie uważałam się za osobę, która potrafi dobrze sobie radzić z porażkami. Nie jestem naturalnym talentem, jak mam przerwę od treningów, to żeby wrócić do formy, muszę zapierdzielać. Zawsze bardzo dużo od siebie wymagałam, im lepiej grałam, tym lepiej chciałam grać. Sama narzucałam na siebie ogromną presję. Jak w jednym meczu zdobyłam 40 punktów, to w kolejnym chciałam zdobyć chociaż 35. Porażki bardzo przeżywałam...

I dlatego myślałaś, że źle zniesiesz krytykę po bardzo ważnym meczu?

Tak. Zaraz po tym, jak spotkanie się skończyło, wydawało mi się, że będzie dramat. I w kolejnych dniach był dramat. Wszystko mi zbrzydło, nie chciało mi się chodzić na treningi, a w głowie miałam różne scenariusze. Jak przyjechało do nas Conegliano, powiedziałam Asi Wołosz, że nie chcę dalej grać w siatkówkę, bo już nie umiem. Bałam się wyjść na boisko. Asia mnie wsparła, chciała posłuchać o tym, co mnie gryzie. Nie tylko ona zresztą. Także mój menadżer, koleżanki z Zanetti Bergamo, kilka dziewczyn z Conegliano, z którymi się znam. Na przykład Paola Egonu, największa gwiazda włoskiej siatkówki, z którą mam bardzo dobry kontakt. Ona mnie rozumie, bo sama jest pod nieustanną presją. Wsparcie życzliwych mi osób sprawiło, że się otrząsnęłam, że radość z grania w siatkówkę wróciła szybciej niż się spodziewałam. Moja skóra okazała się trochę grubsza.

Kto najbardziej pomógł ci się pozbierać?

Zdecydowanie mój mąż. On nigdy nie uprawiał wyczynowo sportu. Tym bardziej szanuję go za to, jak dobrze się odnajduje w niektórych sytuacjach. Bardzo pomaga mi to, że cokolwiek by się nie wydarzyło, jak wrócę do domu, to Przemek na pewno nie będzie mnie oceniał za występ w jakimś meczu. Jeśli za rok się okaże, że jestem beznadziejna i już się nie nadaję do siatkówki, to w jego oczach i tak nie stracę na wartości. Ale mam nadzieję, że jeszcze przez parę lat będę się do tej siatkówki nadawać.

Przepracowałaś już w pełni tę porażkę w Apeldoorn?

Wydaje mi się, że tak. Nie czuję się jak pokrzywdzona dziewczynka, nie chodzę załamana. Już kilka dni po tej przegranej zaczęłam w niej szukać motywacji. Również w krytyce, która wtedy na mnie spłynęła. Po Apeldoorn pracowałam na treningach jeszcze ciężej niż wcześniej. Nawet jak już siedzieliśmy w domach i trenowałam sama. Nigdy wcześniej nie zwracałam tyle uwagi na przykład na poprawę mobilności, na siłę moich achillesów. Jak już wrócimy do normalnych zajęć, będę to robić dalej. I jak następnym razem dostanę piłkę meczową w ważnym meczu, to może ją skończę, bo będę skakała te dwa centymetry wyżej.

Ale teraz łatwo mówić, bo jestem w domu, z mężem, z psami, w swojej strefie komfortu. Trenuję bez żadnej presji. O tym jak się zachowam, dowiem się kiedy znowu wyjdę na boisko zagrać bardzo ważne spotkanie w reprezentacji. Czyli pewnie dopiero w przyszłym roku.

Czas przerwy z powodu epidemii koronawirusa dla takich zawodniczek ja ty, bardzo eksploatowanych w reprezentacjach i klubach, to na pewno dobry moment, żeby odpocząć.

Bardzo dobry. W Bergamo, gdy prawie nie można było wychodzić z domu, najpierw - tak jak już mówiłam - ostro nad sobą pracowałam. Potem jednak zobaczyłam, że profesjonalne rozgrywki szybko nie wrócą i uznałam, że może to dobry czas, żeby w końcu odpocząć - fizycznie i psychicznie. A wtedy bardzo tego odpoczynku potrzebowałam. No i wrzuciłam na luz. Robiłam wszystko to, na co w normalnych warunkach nie mam czasu. Spędzałam czas z mężem i psami, oglądałam Netfliksa, piłam wodę gazowaną. Jeżeli chodzi o sport, nie zajmowałam się totalnie niczym. Leżałam i tyłam. To mi się znudziło po miesiącu. Potem stwierdziłam, że moje ciało potrzebuje ruchu, że już dość tego odpoczywania.

Pod względem fizycznym czuję się wypoczęta. Ale głowa chciałaby jeszcze odpocząć. Od presji, od życia w biegu. Poprzedni sezon był prawdziwym maratonem. Ciągle mecze w klubie, potem w kadrze, ciągle presja. Zwolnienie tempa się przyda.

Od przyszłego roku zaczniecie realizować nowy cel - igrzyska w Paryżu w 2024 roku. Wierzysz, że na nich zagrasz?

Oczywiście. Wierzę nawet, że zdobędziemy tam medal. Będziemy na to gotowe. Mamy bardzo młodą reprezentację, która już jest mocna, a będzie coraz lepsza. Za rok, przed mistrzostwami Europy, nie będę się bała powiedzieć, że jedziemy po medal. A w 2024 roku to powinien być super zespół.

Czytaj także:
Vital Heynen: Przeczytałem, że jestem nudnym trenerem, bo nie zaskoczyłem powołaniami
Siatkówka. Znamy skład reprezentacji Polski na zgrupowanie w Spale. Nie ma zaskoczeń

Czy polskie siatkarki zdobędą medal na przyszłorocznych mistrzostwach Europy?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×