Skoki do wody to dyscyplina, która w Polsce nie cieszy się szczególnym zainteresowaniem. Najczęściej kibice w naszym kraju mają z nią do czynienia podczas igrzysk olimpijskich, czy relacji z Red Bull Cliff Diving, gdzie sukcesy odnosi Krzysztof Kolanus. W Norwegii to jednak coraz popularniejszy sport, a wszystko za sprawą nietypowych zasad. Otóż ocenia się nie poprawność wykonania ewolucji, czy wpadnięcia do wody. Liczy się show.
Death Diving - to dyscyplina, która w Norwegii zyskuje kibiców. Reklamowana jest jako ciekawsza od piłki nożnej. "Czy kiedykolwiek planowałeś cały dzień wokół meczu piłki nożnej, który zakończył się bezbramkowym remisem? Nie martw się, teraz możesz to mieć za sobą i zanurzyć się w niekończącym się rozrywkowym świecie Death Diving" - piszą organizatorzy.
Zawodnicy skaczą z 10-metrowej wieży i zanim uderzą w wodę - często głową lub brzuchem - wykonują różne ewolucje. Kibice bawią się doskonale, ale dla zawodnicy nie mają zbyt wielu powodów do śmiechu. Takie lądowanie jest niezwykle bolesne.
Dyscyplina ta ma nawet swoje mistrzostwa świata, które co roku odbywają się w Oslo. Wyczyny skoczków śledzi sporo osób w mediach społecznościowych. Choć pierwsze wzmianki o tym sporcie datuje się na lata 50 ubiegłego wieku, to jednak w ostatnich lat zyskał na popularności.
- Podróżujemy po Norwegii i nurkujemy na różnych festiwalach i imprezach. Należymy do dużej grupy kumpli - przyznał jeden z mistrzów tej dyscypliny, Truls Torp. Ma jednak radę dla swoich naśladowców. - Najgorsze jest to, gdy powierzchnia wody uderza cię w mosznę - zdradził.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: tak wyglądają trybuny VIP. Cena: prawie 100 zł za rundę