Wykładał na politechnice. Pokonał 400 osób i trafił do TVP

Kibice znają go z komentowania skoków narciarskich w TVP. Okazuje się jednak, że jest to tylko jego dodatkowe zajęcie. Stanisław Snopek zdradził nam, czym na co dzień zajmuje się w Telewizji Polskiej.

Szymon Łożyński
Szymon Łożyński
Stanisław Snopek Newspix / TADEUSZ BACAL / Na zdjęciu: Stanisław Snopek

Szymon Łożyński, WP SportoweFakty: Ma pan 29 lat, z wykształcenia jest inżynierem biomedycznym i trafia do Telewizji Polskiej. Jak to było możliwe?

Stanisław Snopek, komentator TVP: To było po pierwszych wyborach demokratycznych. W 1992 roku Telewizja Polska ogłosiła konkurs na komentatorów sportowych. Były wtedy tylko trzy kanały: program pierwszy, drugi i trzeci jako oddziały regionalne. Polsat stawiał dopiero pierwsze kroki, a sygnał nadawał z Holandii. O żadnym kanale sportowym nie było mowy. Obecnie mamy w Polsce 13 kanałów sportowych. To fenomen w Europie.

Zmierzam do tego, że możliwości dla dziennikarzy sportowych teraz są nieporównywalnie większe niż 30 lat temu. Zgłosiłem się jednak do konkursu, chociaż wielkich nadziei nie miałem. Liczyłem trochę na to, że jak pójdę do telewizji, to chociaż spotkam z bliska takie autorytety jak Włodzimierz Szaranowicz. Dla skromnego chłopaka z Nowego Targu było to duże przeżycie.

I jak wypadł konkurs?

Zaskakująco dobrze. Zgłosiło się około 400 osób. Pierwszy etap był pisemny, kolejne dwa to rozmowy. Wyselekcjonowano osiem osób, które pojechały na taki dwutygodniowy obóz. Dostawaliśmy na nim różne zadania, cały czas nam się przyglądano i na koniec dwóm osobom zaproponowano pracę na etat. Pierwszą był Przemysław Babiarz, a drugą niespodziewanie ja. Pozostali zostali współpracownikami i w tym gronie był między innymi znany z charyzmatycznego głosu Edward Durda.

Na początku łączył pan pracę w TVP z obowiązkami na politechnice?

Tak, przez rok. Byłem asystentem i prowadziłem zajęcia ze studentami. Ta praca nie dawała mi jednak odpowiedniej satysfakcji. Wtedy w polskim przemyśle panował trudny okres. To był czas przeobrażeń, marazmu i zastoju. Czułem, że mogę więcej pracować, więcej zarabiać, ale w moim zawodzie nie było to wtedy możliwe. Dlatego zgłosiłem się na konkurs.

Mniej więcej po roku byłem już pewny, że praca w telewizji to jest to, co chciałbym robić. Dawała mi dużo satysfakcji. Nagle pasja stała się moją pracą zawodową i każdemu życzę, aby każdego dnia wstawał rano z chęcią pójścia do pracy, a gdy z niej wyjdzie, to już cieszył się, że za kilkadziesiąt godzin znów do niej wróci.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: to nie jest żart. Tak trenują polscy skoczkowie

Wykształcenie z przedmiotów ścisłych może pomóc w zawodzie dziennikarza?

Pomaga. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale obecnie moje komentowanie skoków jest tylko zajęciem dodatkowym. Na co dzień jestem tak zwanym sekretarzem anteny TVP Sport. Moim podstawowym zajęciem jest układanie programu. To, co mamy dostępne z tytułu praw telewizyjnych, staram się sensownie poukładać.

Pana wielką miłością jest hokej. Od razu komentował pan mecze tej dyscypliny w TVP?

Nie. Zaznaczyłem, że chciałbym komentować hokej, a w drugiej kolejności lekkoatletykę. Wówczas sam trochę trenowałem. Biegałem w barwach AZS Politechniki Warszawskiej na 800 i 1500 metrów. Regularnie startowałem w zawodach akademickich.

Najbliższy mojemu sercu był i ciągle jest jednak hokej. Od dziecka chodziłem na mecze w Nowym Targu z rodzicami, potem sam. Ta dyscyplina nie ma dla mnie żadnych tajemnic. Gdy zaczynałem pracę w telewizji, hokej w TVP miał już swoich komentatorów w osobach uznanych dziennikarzy jak Andrzej Zydorowicz, Dariusz Szpakowski czy Andrzej Szeląg. W tej hierarchii byłem czwarty, więc zdawałem sobie sprawę, że z marszu nie zacznę komentować.

W 1996 roku debiutuje pan jako komentator meczu hokejowego w TVP. Jakie były opinie?

Zostałem bardzo dobrze odebrany. Dostałem szansę, żeby pojechać na Puchar Świata w hokeju. To był trochę przypadek, bowiem żaden z moich starszych redakcyjnych kolegów nie mógł wtedy pojechać. Dlatego wysłano mnie, skoro deklarowałem już wcześniej, że hokej był moją dyscypliną numer jeden.

Gdy wróciłem z Pucharu Świata, wszyscy mi gratulowali. Tymczasem ja miałem niedosyt. Uważałem, że komentarz mógł być dużo lepszy. Pojawił się jednak, dzięki mojej osobie, powiew świeżości. Zawsze tak jest, gdy pojawia się nowa osoba.

Kilka lat później w Polsce wybuchła małyszomania. Co się wtedy działo w TVP?

Wówczas ze skoków transmitowaliśmy tylko Turniej Czterech Skoczni, mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie. Sukces Małysza w Turnieju Czterech Skoczni zaskoczył wszystkich, również i nas. Władze TVP były jednak otwarte na sport i dość łatwo kierownictwo redakcji sportowej przekonało dyrekcję Programu 1 TVP do zakupienia praw do kolejnych konkursów Pucharu Świata.

Prawa były kupowane z tygodnia na tydzień. Najpierw na konkursy w Harrachovie, potem w Salt Lake City, Hakubie i Sapporo. Później TVP wykupiła już prawa do końca sezonu i na kolejnych kilkanaście lat. To była świetna decyzja.

Pierwsze lata małyszomanii utożsamiane są z głosem Krzysztofa Miklasa, Włodzimierza Szaranowicza i pana. Była między wami walka o to, kto zasiądzie przed mikrofonem?

Byłem od nich dużo młodszy. Nie chciałem się równać do bardziej doświadczonych ode mnie takich mistrzów mikrofonu. Nie rywalizowałem z nimi. Cieszyłem się z każdej szansy do komentowania skoków, jaką dostałem. Początkowo komentowałem z Krzysztofem Miklasem, potem też z Włodzimierzem Szaranowiczem. Oczywiście zawsze starałem się jak najlepiej przygotować, aby dodać coś od siebie do transmisji, aby wykształcić własny styl komentowania, z czasem wyjeżdżałem na zawody już sam. Dzięki temu, że Adam tak dobrze skakał i ja stałem się rozpoznawalny.

Obecnie, w erze przeliczników, wykresów wiatru, zmiany belek, łatwiej jest komentować skoki niż 20 lat temu?

Tęsknię za romantyczną erą skoków narciarskich, gdy nie było przeliczników i wygrywał ten, kto dalej skoczył. To był pierwiastek nieobliczalności w skokach, którego teraz brakuje. Z tych wszystkich zmian w skokach podoba mi się tylko możliwość zmiany belki w trakcie danej serii. Kiedyś, gdy doszło do zmiany rozbiegu, cała seria była powtarzana. Czasami zawody trwały w nieskończoność.

Z kolei za przelicznikami za wiatr komentatorzy nie przepadają. Przez nie zawody robią się mało czytelne. Zamiast skoncentrować się na skoku, stylu, to ciągle trzeba zerkać, ile zawodnik będzie miał dodanych albo odjętych punktów za wiatr. To nie jest dobre także dla kibiców, którzy na żywo pod skocznią oglądają skoki. Nagle zawodnik skacze 10 metrów dalej niż prowadzący, a jest dopiero trzeci. Ciężko to zrozumieć. Przeliczniki zabijają dramaturgię zawodów.

Polscy liderzy, zwłaszcza Kamil Stoch i Piotr Żyła, mają jeszcze realną szansę wrócić na swój wysoki poziom?

Martwię się zapaścią w polskich skokach. Dotknęła wszystkich zawodników, nie tylko naszą najlepszą trójkę. Przecież rok temu do Pucharu Świata przebijali się nasi młodzi skoczkowie jak Jan Habdas czy Kacper Juroszek, a teraz zajmują miejsca w trzeciej dziesiątce Pucharu Kontynentalnego.

Co się zatem stało?

Przyczyn może być wiele. Zwróciłbym jednak uwagę na nowe od tego sezonu wkładki do butów, które mogły rozregulować technikę skoków Polaków. Szukałbym powodów tej zapaści właśnie w sprzęcie, w niedostosowaniu techniki skoków do zmian sprzętowych, bo przecież nagle nasi zawodnicy nie oduczyli się skakać.

Wydawało się, że niebieskie kombinezony - o których tak głośno było podczas Turnieju Czterech Skoczni - pomogą. Okazało się jednak, że bardziej zadziałały krótkofalowo, jako efekt psychologiczny, niż jako długotrwałe rozwiązanie, które rzeczywiście znacznie poprawi skoki Polaków.

Najważniejsze, żeby problem zdiagnozować i wdrożyć odpowiedni plan naprawczy. Jeśli już nie w tym, to na kolejny sezon.

Ma pan 60 lat. Jak długo chciałby pan jeszcze pracować w TVP?

Widzę już emeryturę na horyzoncie. Nie chciałbym pracować za długo, aby nie znudzić się naszej widowni. Kilku moich kolegów już zakończyło pracę i teraz ja jestem następny w kolejce. Dlatego bardzo cieszę się, że w TVP mam już następcę. Chodzi mi o Mateusza Lelenia, którego miałem okazję wprowadzać w świat komentarza sportowego. W tej pracy radzi sobie już bardzo dobrze, dlatego z czystym sumieniem będę mógł przejść - za pięć lat - na emeryturę.

Postawiłem sobie jednak wcześniejszą granicę w przypadku hokeja. Uważam, że ta dyscyplina jest tak dynamiczna, że można ją komentować maksymalnie do 60. roku życia. Chciałbym w hokeju być zapamiętany jako komentator, który nadążał za tym, co dzieje się na tafli, który wniósł coś do meczu. Dlatego w lipcu ubiegłego roku, gdy skończyłem 60 lat, wycofałem się z komentowania meczów hokejowych. Komentator jest trochę jak sportowiec, powinien w odpowiednim momencie zakończyć karierę, najlepiej kiedy jest jeszcze w dobrej formie.

Skoki są znacznie spokojniejsze, mniej dynamiczne, dlatego chciałbym jeszcze przy nich pozostać, oczywiście jeżeli będzie taka możliwość, bo przecież nie ja decyduję o obsadach, ale najważniejsze, aby akceptowali to także widzowie.

Rozmawiał Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj także: Wyjątkowe miejsce w centrum Zakopanego. Mimo inflacji cena się nie zmieniła

Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×