FIS nie wyciąga żadnych wniosków. W poprzednim sezonie wielokrotnie pisałem, że rozgrywanie konkursów przy zmieniającej się co chwilę sile i kierunku wiatru nie ma żadnego sensu. To antyreklama widowiska i nie ma znaczenia, czy konkurs odbywa się w Polsce, gdzie pod skocznię przychodzą tysiące kibiców, czy w Finlandii, gdzie zmagania ogląda na żywo garstka fanów.
Chodzi o fakt, że w takich zawodach nie ma mowy o jakiejkolwiek sprawiedliwej rywalizacji. A przecież to podstawa każdej dyscypliny sportu. Do tego widowisko co chwile jest przerywane, zawodnicy po dwa albo więcej razy wchodzą i schodzą z belki startowej, a to również ma ogromny wpływ na długość ich skoków. Szanse po prostu nie są równe, a taki sport mija się z celem.
Oczywiście skoki mają w sobie pierwiastek nieprzewidywalności, ale bez przesady. Gdy jeden zawodnik skacze przy 2 m/s w plecy, a kolejny ma taki sam wiatr pod narty, to nie jest nieprzewidywalność, a niesprawiedliwość, która nie powinna mieć miejsca w żadnej dyscyplinie.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: gola zapamięta do końca życia. Co tam się stało?!
W Szczyrku bardzo szybko można było się przekonać, że rozegranie chociaż jednej serii będzie graniczyło z cudem i nie będzie miało nic wspólnego z rywalizacją. Trafnie po konkursie podsumował to Kamil Stoch. - To nie były zawody, a skoki - powiedział trzykrotny mistrz olimpijski. A przecież miał prawo być wściekły, bowiem konkurs przerwano, gdy zajmował 3. miejsce, a do końca pierwszej serii pozostało już tylko 10 skoczków.
Mniej więcej po 30 minutach pierwszej serii, gdy swoje skoki oddało około 15 skoczków, stało się jasne, że zawody nie są sprawiedliwe, a niektórzy skoczkowie bardziej walczą o przetrwanie w jednym kawałku niż odległość. Przerwy między skokami były coraz dłuższe, wiatr szarpał nartami skoczków, a według prognoz z minuty na minutę miało być coraz gorzej. Już wtedy powinno zebrać się jury i powiedzieć krótko: "Spróbowaliśmy, ale nic na siłę. Dajmy sobie spokój i oszczędźmy zawodnikom i kibicom nerwów".
Nic takiego nie miało jednak miejsca, a przez kolejną godzinę oglądaliśmy kompromitującą próbę dokończenia zawodów. Kompromitującą, bowiem obserwując, jak mocne były podmuchy wiatru na dole skoczni, można było być w szoku, że ciągle zawody nie są odwołane, tylko na siłę kontynuowane. Gdyby decyzję podjęto po około 30 minutach od startu, oszczędzono by też dużego rozczarowania kibicom.
Fani wychodzili ze skoczni w smutnych nastrojach. Trudno było im zrozumieć, że zawody przerwano akurat wtedy, gdy zostało jeszcze tylko 10 skoczków, a Polacy zajmowali miejsca pierwsze (Dawid Kubacki), trzecie (Kamil Stoch) i piąte (Piotr Żyła). - Skoro dało się tyle czekać dla 40 zawodników, to można było jeszcze poczekać i dla tych 10 następnych - mówili rozczarowani pod skocznią fani.
Wiatr był jednak na tyle silny, że zawody trzeba było już przerwać. Od początku było ciężko, ale po godzinie od rozpoczęcia zmagań było już ekstremalnie. Wiatr robił na skoczni co chciał. Tak dużego rozczarowania kibiców można było jednak uniknąć. Wystarczyło zmagania przerwać znacznie wcześniej. Nic by się nie stało, tym bardziej że w tym sezonie dotychczas wiatr nie sprawiał większych problemów.
Jury zawodów w skokach narciarskich, na czele z Borkiem Sedlakiem, który włącza zielone światło skoczkom, przyzwyczaiło nas jednak do tego, że nie wyciąga wniosków. Tak jak w poprzednich sezonach, także i w środę w Szczyrku zafundowali kibicom przeciągane, niemające nic wspólnego ze sprawiedliwą rywalizacją, widowisko.
Oczywiście szkoda, że zawody przerwano, gdy prowadził Kubacki, a trzeci był Stoch. W tym fatalnym sezonie Polacy wreszcie mogli się odbić. Nie oszukujmy się jednak, tej środowej rywalizacji - w takich warunkach - po prostu nie powinno być i do wyników, jaki uzyskiwali skoczkowie, nie możemy przykładać wielkiej wagi.
Ze Szczyrku Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty