Maciej Kot wywalczył 11 medali imprez różnej rangi. Najważniejszy z nich to złoto z Lahti, zdobyte w konkursie drużynowym mistrzostw świata. Sezon 2016/17 zakończył na 5. miejscu w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Później znalazł się na zakręcie i zaczął popadać w coraz większy marazm. Aż do bieżącego roku.
***
Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty: Spędził pan więcej niż pół życia na skoczni. Statystyki zwalają z nóg. Nie każdy debiutuje w Pucharze Świata mając raptem 15 lat.
Maciej Kot, reprezentant Polski w skokach narciarskich: Początki były bardzo trudne. Faktycznie szybko dostałem szansę, ale wydaje mi się, że za wcześnie. Wówczas nie byłem gotowy. Od razu rzucono mnie na głęboką wodę. Uprzednio nawet nie rywalizowałem w Pucharze Kontynentalnym. Do niektórych rzeczy trzeba dojrzeć. Zanim zacząłem osiągać jakieś sensowne wyniki, od debiutu, który miał miejsce w 2007 roku, minęło wiele lat (Kot po raz pierwszy na podium PŚ stanął 9 lat później w Lillehammer - przyp. red.). Teraz wydaje mi się, że gdybym wszedł do poważnego skakania trochę później, wyszłoby mi to na dobre.
Dlaczego akurat skoki narciarskie?
Mamy bogate tradycje w rodzinie związane ze sportami zimowymi. Rodzice jeździli na nartach. Dziadkowie także nie byli bierni. Zawsze propagowano aktywność fizyczną w moim najbliższym otoczeniu. Faktycznie wcześniej na nartach nikt nie skakał. Zaczęliśmy z bratem od narciarstwa alpejskiego, ale chyba mieliśmy ochotę na więcej.
To był okres wielkich sukcesów Adama Małysza. W każdy weekendy oglądaliśmy jego poczynania z zapartym tchem. Pojawiła się zajawka. Chcieliśmy spróbować swoich sił. Mieszkaliśmy w Zakopanem, więc nie było trudno zacząć. Udaliśmy się do klubu. Zakochaliśmy się w dyscyplinie od pierwszego wejrzenia. Złapaliśmy wspólny język z trenerem. Szybko stało się jasne, że nie możemy opuścić ani jednego treningu.
Pana historia jest kolejną, która pokazuje, jak wiele zrobił Adam Małysz dla polskich skoków.
Zgadzam się. Zachęcił ogrom zawodników. Wydaje mi się, że gdyby nie jego sukcesy, niektórzy nawet by nie spróbowali. Mówię też o znanych skoczkach z sukcesami. Za sprawą Adama szkolenie poszło do przodu. W Polsce pojawili się zagraniczni trenerzy, sponsorzy i pieniądze. Wzrosło zainteresowanie kibiców. Ministerstwo zaczęło się bardziej angażować. Adam ruszył maszynę, a teraz mamy tego spuściznę.
ZOBACZ WIDEO: Herosi WP. Jóźwik, Małysz, Świderski i Korzeniowski wybrali nominowanych
Wróćmy do początków. Poniekąd zderzył się pan z rzeczywistością?
Na pewno to nie było łatwe doświadczenie. Pracowałem ciężko, ale bez widocznych efektów. Nigdy natomiast się nie poddawałem. Wszystko musiałem w życiu sobie sam wywalczyć. Podziwiałem czołówkę światową i wzorowałem się na najlepszych. Ogromne wrażenie robił na mnie Gregor Schlierenzauer.
Żartobliwe można rzec. Pan skacze, a Gregor nie skacze. No i co?
Trudno mi ukryć uśmiech. Niemniej wolałbym już zejść ze sceny i przejąć jego sukcesy. Wziąłbym te Kryształowe Kule, zwycięstwa i sobie odpoczywał. To wielki zawodnik, do którego nie śmiem się porównywać. Zrobił swoje i powiedział pas.
Określiłby się pan mianem wielkiego talentu? Niecodziennie 15-latek debiutuje w Pucharze Świata.
Nigdy tak nie uważałem, ani nikt tak mnie nazwał. Gdyby zapytać mojego pierwszego trenera Kazimierza Długopolskiego, odparłby, że talent miał mój brat. Ja skakałem krzywo, męczyłem się. Zawsze coś nie grało. Zagryzałem zęby i go goniłem. To nie było dla mnie naturalne. Wywalczane miejsca na podium kosztowały wiele wysiłku. Później przyszłość pokazywała, że sukcesy trudno obronić. Łatwiej wejść na szczyt niż na nim pozostać. Chyba nie jestem stworzony do skoków narciarskich. Za to charakter nigdy nie pozwalał mi odpuścić.
Jak to się stało, że pan jest skoczkiem z sukcesami i zapisał się w historii dyscypliny, a brat szybko został zmuszony, żeby zakończyć karierę?
Kuba miał dużo mniej szczęścia ode mnie. Kiedy do Polski przychodził Hannu Lepistoe i objął kadrę A, zobaczył, że reprezentacja jest stara, bazuje na tych samych nazwiskach i doszedł do wniosku, że trzeba zainwestować w młodzież. Wówczas miałem świetny sezon, a mój brat wprost przeciwnie. Tym sposobem dostałem powołanie, a Kuba został z tyłu.
To dało mi dużo większe możliwości rozwoju. Skoki są specyficzną dyscypliną. Nie wiem, jak to wszystko by się potoczyło, gdyby mój brat otrzymał możliwość trenowania u boku Adama Małysza, pod ręką Lepistoe. Jego kariera wyhamowała. W okresie dojrzewania rośniemy, zmieniamy się. Kuba miał świetną technikę, walczył, ale w pewnej chwili musiał wybrać. Przychodzi taki moment, kiedy trzeba się z czegoś utrzymać. Sama pasja nie wystarczy. Jeśli nie da się z zawodowego sportu, czasami musimy powiedzieć pas. Kuba podjął trudną decyzję, nie miał sponsorów. Los mu nie sprzyjał.
Brat jest dla pana ważny? Wspieraliście się? Nigdy nie było faworyzowania?
Nasi rodzice wychowali nas na przyzwoitych ludzi. Traktowali jednakowo. Jeśli dostawaliśmy nowe buty do skakania, to obaj. Nie było inwestowania w jednego syna, bo ma większy talent, a drugi dostanie sprzęt po starszym bracie. Trenerzy też wspierali nas w tym samym wymiarze. Oprócz tego wspieraliśmy się z Kubą nawzajem. Wchodząc do klubu, nie znaliśmy nikogo. Trzymaliśmy się razem.
Brat jest nadal dla mnie bardzo ważny. Teraz jest przede wszystkim ekspertem i wspaniałym ojcem trzech cudownych dziewczynek. Wciąż jednak bardzo cenię jego opinie. Szczerze mówiąc, gdyby nie chciał udać się na skocznię, nie wiem, czy bym spróbował. Jestem z natury nieśmiały. Być może sam nie wybrałbym się do klubu. Obecność Kuby mnie ośmieliła.
W 2017 roku wyrósł pan na jednego z liderów kadry. Zakończył Puchar Świata na 5. miejscu. W klasyfikacji generalnej cyklu z Polaków wyższą lokatę zajął tylko Kamil Stoch. Potem zaczęły się problemy, mniej więcej od chwili Igrzysk Olimpijskich w Pjognczangu. Co poszło nie tak?
Temat rzeka. Moglibyśmy rozmawiać o tym godzinami. Chciałem utrzymać formę, zacząć walczyć o najwyższe cele, regularnie plasować się na podium. Rzeczywistość zweryfikowała moje plany. Życie bywa brutalne. Skoki są bardzo specyficzne. W mojej postawie nie zmieniło się nic. Zaangażowanie, trener, sprzęt... Wszystko po staremu. Zabrakło wyników. Dochodziliśmy do różnych wniosków. Nie raz robiłem rachunek sumienia i nie miałem sobie nic do zarzucenia.
Czasami po prostu my zawodnicy gubimy czucie i dochodzimy do ściany. Brakuje korelacji z odczuciami, wnioskami trenera i analizą wideo. Trudno adaptować się do nowych obiektów, warunków. Jeszcze trudniej zachować czystą głowę. Presja zaczyna narastać. Mimo współpracy z psychologiem, walczyłem o przetrwanie. Nie było mi łatwo. Niektórym wydaje się, że to banalna i przyjemna dyscyplina do uprawiania. Wcale nie. Wymaga wielu wyrzeczeń i ciężkiej pracy, a im wyżej, tym trudniej.
Znalazł się pan na zakręcie. Nawet zawodnikowi wytrwałemu trudno się od pewnych sytuacji odciąć. Pojawił się wątek zakończenia kariery. Czuł pan, że nadszedł moment, by zejść ze sceny?
Pojawiały się momenty frustracji, ale wszystko sprowadziłbym do momentów słabości. Nigdy nie doszedłem do progu 50/50 - kończę albo nie. Chciałem skakać dalej. U każdego w życiu pojawiają się momenty słabości, ja takie miałem. Na swojej drodze spotykałem kolejnych trenerów. Żyłem nadzieją, że może muszę podążać inną ścieżką. Nie lepszą, po prostu inną. Często jeden udany start przywracał wiarę w końcowy sukces. Zawsze zaciskam zęby i ciężko pracuję. Miałem wielkie ambicje i tak zostało do dziś. Psycholog nauczył mnie, by nie nakładać na siebie ogromnej presji.
Czasami w życiu trudno zacisnąć zęby. Jest presja otoczenia. Zawodowy sport nie uznaje kompromisów. Pewnie wiele osób w pana sytuacji popadłoby w depresję.
Trudno przełożyć mi to wszystko na jakąś skalę. Pewnie ktoś, kto nigdy nie uprawiał sportu tak popularnego w naszym kraju, nie wie, z czym to się je. Dziennikarze, kibice, trenerzy, czy wreszcie ja sam. Wszyscy chcieliśmy więcej. Faktycznie były dni, w których wstawanie z łóżka okazywało się wyzwaniem. Spadła na mnie lawina krytyki.
Czasy są jakie są. Hejt stał się popularny. Po przeczytaniu kilku wulgarnych komentarzy na swój temat, robiło mi się po ludzku przykro. Z czasem zacząłem sobie z tym radzić, odczytywać emocje i odcinać się od takich opinii. Myślę, że gdyby nie ludzie, których spotykałem na swojej drodze, począwszy od rodziny i przyjaciół, skończywszy na osobach związanych z kadrą i związkiem, mógłbym nie przetrwać kryzysowych chwil. Kiedyś zamykałem się w sobie po nieudanych konkursach. Potem nauczyłem się prosić o pomoc i dzielić problemami. To bardzo mi pomagało. Otrzymałem wiele wsparcia.
Sukces stał się pana przekleństwem?
Tak, przez jakiś czas. Gdy wygrywa się konkurs Pucharu Świata, zdobywa złoty medal na mistrzostwach świata, apetyt rośnie. Udowodniłem sobie, że mogę sięgnąć szczytu. Szybko zostałem zweryfikowany i forma spadła. Czasami trudno od tego abstrahować.
Chyba łatwiej jest iść do przodu krok po kroku. Najpierw sukcesy w zawodach juniorskich, potem Puchar Świata. Czołowa trzydziestka, dwudziestka, dziesiątka. Jeśli te etapy się pomija i nagle wchodzi przebojem do czołówki bez wcześniejszej stabilizacji, spadek boli bardziej. Zasmakowałem sukcesów i chciałem wrócić jak najszybciej.
Sugerowano panu zakończenie kariery. Nawet dosyć często.
Także w wywiadach. Trudny moment spotkał mnie także rok temu, w Rasnovie. Wówczas większość nacji nie wysłała pierwszych składów do Rumunii. Dostałem szansę i jej nie wykorzystałem. Mimo, że zdobyłem kilka punktów, to moje skoki były dalekie od oczekiwań. To był wielki cios. Nie powiem, że taki, który mnie dobił, ale delikatnie mówiąc nie pomógł. Wytykano mnie palcami, ale ponownie zacisnąłem zęby. W tym sezonie zacząłem spisywać się lepiej. Wróciłem. Na przekór niektórym.
Chwali pan metody pracy trenera Thomasa Thurnbichlera? Wiemy, że austriacki szkoleniowiec zostaje na kolejny rok. To dobry ruch?
Z Thomasem pracuje mi się bardzo dobrze, ufam mu, złapaliśmy wspólny język. To dopiero pierwszy rok naszej współpracy i mam nadzieję na kontynuację. Ma nowoczesne podejście do treningu, chce cały czas iść do przodu i się rozwijać. Widać w nim tą energię i zaangażowanie oraz głód sukcesu. Tworzy zgrany duet z Wojtkiem Toporem, który jest moim trenerem, a teraz również jego asystentem. Podczas przygotowań z Wojtkiem mieliśmy spore wsparcie od Thomasa.
Uważa się pan za największego wygranego sezonu polskiej kadry? Trudno nie nazwać powrotu do Pucharu Świata przełomem.
Wcale nie. Do perfekcji jeszcze daleka droga. Na razie skupiam się na tym, aby odbudowywać formę, bo to jeszcze nie jest to. Show w tym roku na pewno skradł Aleksander Zniszczoł. Bieżący sezon jest dla nas bardzo trudny. Reprezentacja Polski zawodzi i nie ma sensu się czarować. Cieszę się, że poszedłem do przodu, ale nie zamierzam spoczywać na laurach. Jeszcze muszę sporo udowodnić. Przede wszystkim sobie.
Rozmawiał Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty
Zobacz także:
- "Musimy się przestać łudzić". Ocenia polskich skoczków i nie przebiera w słowach
- Ekspert grzmi ws. polskiej kadry. "Źle o niej świadczy"