Barbara Toczek: W swojej książce napisał pan, że sport zawodowy stoi nad przepaścią. To dlatego zrezygnował pan z posady dyrektora sportowego i usunął się w cień? Nie chciał pan z bliska śledzić upadku sportu czy nie było już w nim miejsca dla dawnej legendy?
Toni Innauer: Przez dekady sport dawał mi bardzo wiele, ale także bardzo dużo odbierał. Pochłaniał ogromne pokłady mojej energii. Z czasem niektóre rzeczy straciły już dla mnie swoją "magię", a sport wszedł w zbyt ścisły związek z komercją i rozrywką. To nie motywowało ani też nie interesowało mnie wystarczająco.
Nie dało się uchronić sportu przed komercją?
- Sport zawodowy stał się ważnym czynnikiem gospodarczym. To niesie ze sobą pozytywy i nowe możliwości, ale też straty i ryzyko. Zawody sportowe to matrix naszej społeczności. Problemem jest jakość, efektywność i kontrola reguł nie tylko w sporcie zawodowym, ale i w polityce i gospodarce. [ad=rectangle]
Tęskni pan za czasami, kiedy był pan aktywnym sportowcem? Kiedy sport nie miał nic wspólnego z komercją, nie było punktów za wiatr a zasady były proste: zwycięzcą zostawał ten, kto najdalej skoczył...
- Cieszę się, że skoczkowie mogą liczyć na odpowiednie wynagrodzenie finansowe za swoje umiejętności, zaangażowanie i podejmowane ryzyko. Za moich czasów nie mogliśmy np. liczyć na dokładne mierzenie odległości, co często bywało nie fair. Skoki jako dyscyplina osiągnęły wspaniały postęp, ale niekiedy obierają niestety złą drogę. Poszczególne dyscypliny muszą uważać, aby nie utraciły swojej tożsamości i wyjątkowej magii, dopasowując się do bardzo krótko trwających trendów.
Horst Seifart, nieżyjący już niemiecki dziennikarz, powiedział, że "ilekroć rozmawiamy o sporcie, rozmawiamy o pieniądzach". Zgadza się pan z tym czy to przesadzone stwierdzenie?
- To dla mnie zbyt ogólne. Można toczyć wspaniałe dyskusje o fascynujących stronach sportu, nie wkraczając na temat pieniędzy. Oczywiście w przypadku dużych wydarzeń sportowych zawsze i w coraz większym stopniu chodzi o pieniądze i władzę.
Wróćmy do skoków. Ostatnio sporo zmieniło się w austriackiej drużynie. Pana dawny podopieczny, Heinz Kuttin, objął stanowisko trenera, dwóch bardzo utytułowanych zawodników zakończyło karierę, a na nowe gwiazdy wyrastają Diethart i Hayboeck. To początek nowej ery w austriackich skokach? Jak widzi pan przyszłość tej drużyny?
-
Mam nadzieję, że znów będzie silna. W tym teamie jest wciąż dużo potencjału i talentu. Ostatnio jednak inni, dzięki swoim wspaniałym sukcesom, nabrali pewności siebie i wiary w swoje umiejętności. Respekt przed Austriakami nie jest już tak wielki, jak kiedyś.
Jak, pana zdaniem, będzie rozwijała się kariera Michaela Hayboecka? Andreas Goldberger stwierdził, że choć to utalentowany zawodnik, brakuje mu "genu zwycięzcy". Zgadza się pan z tym?
- Michi wnosi wiele do drużyny, a w sezonie olimpijskim na pewno sporo się nauczył. Przede wszystkim powinien uwierzyć i zdać sobie sprawę z tego, że będąc w formie, może pokonać każdego.
Niespełna dwa miesiące temu zakończenie kariery ogłosił Thomas Morgenstern. Pan "odkrył" go, gdy jako mały chłopiec wziął udział w organizowanych przez pana zawodach w Bad Kleinkirchheim. Przypuszczał pan wtedy, że za kilka lat stanie się on jednym z najlepszych skoczków świata? Jego szczególne zdolności już wtedy rzucały się w oczy?
- Thomas, dzięki swojemu doświadczeniu zdobytemu jako bardzo dobry narciarz alpejski, miał na starcie kariery w skokach pewną przewagę. Także odpowiedni rozwój budowy ciała był jego atutem w tym sporcie. Nie wszystko dało się przewidzieć, ale od zawsze pokładałem w nim wielkie nadzieje i bardzo na niego liczyłem, bo on w sport wkładał całe serce.
Miał pan szansę z bliska śledzić jego karierę i towarzyszyć mu w najważniejszych momentach. Czuje się pan ojcem jego sukcesu?
- Swoje sukcesy zawdzięcza on przede wszystkim samemu sobie, swojemu talentowi i całkowitemu zaangażowaniu. Bez "Kinderskifest" (zawody w skokach dla dzieci organizowane przez Innauera - przyp. red.), tak przynajmniej napisał mi kiedyś jego ojciec, Thomas nigdy nie zacząłby skakać. To bardzo piękne, ale nie jestem ojcem jego sukcesu.
Decyzja o zakończeniu kariery była dla Pana zaskoczeniem?
- Nie, miałem nadzieję, że tak się stanie i odetchnąłem z ulgą, kiedy się o tym dowiedziałem.
Wiele mówiono o rywalizacji pomiędzy Morgensternem i Schlierenzauerem. Pan rywalizację w drużynie i jej oddziaływania poznał na własnej skórze, będąc w teamie z Karlem Schnablem. Czy zawodnik może w jakiś sposób korzystać, będąc w takiej sytuacji? Czy jest to raczej wzajemne podcinanie skrzydeł?
-
To działa w dwie strony. Jednym z najbardziej godnych docenienia osiągnięć austriackiego teamu jest to, że tę rywalizację wykorzystywali coraz bardziej rozsądnie. Począwszy od Alexa Pointnera, po psychologa sportowego, menedżera, lekarza - cały sztab się tym zajmował.
Gregor jest często porównywany ze skoczkiem wszech czasów, Mattim Nykaenenem. Co odróżnia go do innych zawodników i pozwala nam nazywać go "geniuszem"?
- Ekstraklasa Gregora nie ulega żadnej wątpliwości. Talent i profesjonalizm trafiły w optymalne środowisko w związku sportowym. Jego motoryczne umiejętności, "czucie" w powietrzu, a także zdolności fizyczne i odporność psychiczna sprawiły, że jest zawodnikiem, który w historii Pucharu Świata odniósł największe sukcesy. Przypuszczalnie, gdyby nie rewolucyjne wiązania wprowadzone przez Ammanna, dominacja Gregora mogła być jeszcze silniejsza.
W austriackich skokach zmieniło się ostatnio wiele, ale jedna rzecz od lat jest stała: szkole sportowej w Stams nie dorównuje żadna inna. Pan spędził w niej wiele czasu, najpierw jako uczeń, a później, po zakończeniu kariery, jako trener. Mógłby pan zdradzić na czym polega fenomen tego gimnazjum? W końcu nie każda szkoła sportowa jest kuźnią talentów...
- Trafnie podsumowałaś mój związek ze Stams. Według mnie, oprócz infrastruktury to przede wszystkim właśnie ludzie robią ogromną różnicę. Uczniowie zdobywają tam doświadczenie, opuszczają szkołę, dokształcają się, studiują - tak jak Stoeckl, Schuster, Haim albo wcześniej moje pokolenie, z Guertelem, Lippurgerem - wracają i na nowo rozwijają tę placówkę. W ten sposób tworzy się pewna kultura.
Po zakończeniu kariery studiował pan między innymi filozofię. W jakim stopniu pomogło to panu w pracy z młodymi zawodnikami i w pojmowaniu sportu jako zjawiska?
- Sport, już wcześniej dzięki wpływowi naszego trenera Preimla, postrzegałem nie tylko jako środek do zarabiania pieniędzy, ale szczególne medium umożliwiające rozwijanie swoich zdolności i pracowanie nad nimi. Dzięki temu potrafiłem zainteresować się zawodnikami, zachwycać się ich rozwojem oraz znajdować drogę do niego. Poza tym studia były bardzo pomocne w dostrzeganiu pomysłów na dalszy rozwój sportu i lepsze wykorzystywanie potencjału skoków jako treści medialnej.
Od dziecka miał pan styczność ze sportem a świat sportu poznał lepiej, niż ktokolwiek inny. Jakie wydarzenie najbardziej utkwiło panu w pamięci? Jako sportowiec i jako trener.
- O tym piszę wiele w moich książkach. Ad hoc przychodzi mi do głowy, jak poruszający był to moment, kiedy nasz syn Mario, mając trzynaście lat pobił mój stary jak świat rekord skoczni w Fieberbrunn.