Simon Ammann - małymi krokami do wielkiej kariery - cz.1

W dzieciństwie był za mały, za chudy i musiał trenować dwa razy więcej, żeby dorównać rówieśnikom. Za kilka lat to jednak rywale zachodzili w głowę, co zrobić, by dorównać jemu.

Jeśli urodziłby się w Austrii, gdzie mnogość młodych talentów bywa tyleż błogosławieństwem, co przekleństwem, pewnie nigdy byśmy o nim nie usłyszeli. Urodził się w Szwajcarii, jednak usłyszał o nim cały sportowy świat. Nie przesadzi ten, kto powie, że jego drugie imię to "sensacja". Najpierw wywołał ją w 2002 roku podczas igrzysk olimpijskich w Salt Lake City. Wtedy na pierwszej stronie napisał o nim nawet słynny The New York Times, ale przecież każdy chciał się dowiedzieć kim jest niesforny dwudziestolatek, który na przekór rywalom i bukmacherskim typom zdobył dwa złote krążki. Osiem lat później, w Vancouver, znów postarał się o wielką niespodziankę, ale wtedy nikt już nie pytał, kim jest Simon Ammann. W końcu legendy sportu zna każdy.
 
Na skocznię "z ogłoszenia"

Skakać na nartach zaczął dwadzieścia trzy lata temu, zimą 1992 roku. Na skoczniach świata królował wtedy "Goldi", ale w Polsce chyba niewielu o tym wiedziało - Małyszomania i zbiorowa fascynacja skokami miała przecież wybuchnąć dopiero za dekadę. Początki kariery Ammanna były raczej mało oryginalne. W szkole jedenastolatek zauważył ogłoszenie o próbnym treningu w pobliskim Wildhaus. Entuzjazmu, jaki na myśl o skakaniu na nartach od razu udzielił się Simonowi i jego dwóm starszym braciom, Josiasowi i Eliasowi, nie podzielali jednak rodzice, na co dzień prowadzący małe gospodarstwo rolne. Dopiero po zebraniu, jakie odbyło się w klubie narciarskim, Heiri i Margrit Ammann zgodzili się, by cała trójka wzięła udział w treningu. Ammann bez kompleksów "przeskakiwał" nawet tych starszych i bardziej doświadczonych adeptów skoków. Choć bardzo drobny i "wątły", przewagę (choć tylko do czasu) dawała mu świetna technika i odważne wyjście z progu. Decyzja zapadła szybko - zafascynowane skokami trio Ammannów dołącza do klubu i będzie regularnie trenować.

Słabowity i wątły, ale…

Chociaż młodziutki skoczek dysponował nienaganną techniką i ofensywnym odbiciem, jego rozwój nie przebiegał tak szybko, jak u innych zawodników w jego wieku. Szwajcar był wprawdzie w stanie wygrywać pojedyncze zawody, ale o serii zwycięstw nie było mowy. Był zbyt mały i zbyt chudy. Mimo to, do tego stopnia wzbudzał zainteresowanie i przykuwał uwagę trenerów, że w 1995 roku został włączony do kadry juniorów. Wielkie zaskoczenie - taka była pierwsza reakcja samego zainteresowanego na wieść o tym wyróżnieniu. W końcu skoki uprawiał dla przyjemności, a o karierze sportowca nie myślał poważnie. Zupełnie odwrotnie niż wspominani już szkoleniowcy - ci chyba na przekór starali się wspierać niepozornego skoczka, niekiedy startując go nawet z wyższej belki, pozwalając mu cieszyć się z dłuższego lotu i bardziej uwierzyć w siebie. A wiara była potrzebna, bo żeby nadążyć za rówieśnikami musiał dawać z siebie znacznie więcej. - Ammann wcale nie był nadzwyczajnym talentem i wiele musiał sobie wypracować. To chroniło go jednak przed oczekiwaniami, którym wówczas nie musiał próbować sprostać - powiedział Robert Rathmayr, szkoleniowiec, który trenował przyszłego mistrza za czasów jego wczesnej młodości. Trenował i wierzył w podopiecznego.

Olimpijska wycieczka do Japonii

Kwalifikację do startu w igrzyskach olimpijskich w Nagano Ammann zdołał uzyskać już w pierwszych zawodach Pucharu Świata, w jakich dane mu było wystartować. Na szesnastoletniego Szwajcara czekała wielka przygoda, do której preludium stanowił już sam lot. Jak opisuje w książce "Die ungleichen Zwillinge" Marc Waelti, podekscytowany skoczek, który wraz ze szmacianą myszką - talizmanem, zajął miejsce tuż przy oknie, nie zdołał ani na chwilę zmrużyć oka. To był jednak dopiero początek. Azja bardzo zainteresowała Ammanna. Kuchnia, język, pismo, a przede wszystkim nieznany mu dotąd świat komputerów - wszystko tak inne, tak fascynujące. Mnogość rozrywek i uciech, w jakie obfituje wioska olimpijska, na przemian przytłaczała i ekscytowała skoczka. Młodzieniec miał ponoć wykorzystywać akredytację do darmowych wizyt w McDonaldzie i być stałym bywalcem w salonie gier komputerowych. Mierne występy w zawodach, bo w końcu po to Ammann poleciał do Japonii, szybko sprowadziły go na ziemię. 35 i 39 lokata to wszystko, na co było go stać w Nagano. Z perspektywy czasu skoczek podkreślał jednak, jak cenny był ten nieudany start w Japonii. - Nie ma wątpliwości, że doświadczenie, jakie zdobyłem w Japonii wyszło mi na dobre. Wiedziałem, co mnie czeka na igrzyskach i w jaki sposób mogę się na to odpowiednio przygotować. Nauka nie poszła w las, i jak się okazało, przydała się już cztery lata później, w Salt Lake City.

Czas stagnacji, czas próby... czas Schoedlera

Chude były pierwsze igrzyska Ammanna, ale i chude były lata, jakie przyszły zaraz po nich. Pełen zwątpienia Szwajcar był ponoć nawet bliski rezygnacji z uprawiania skoków, a jakby tego było mało zerwał więzadło krzyżowe, co w efekcie na kilka miesięcy wykluczyło go z treningów. Z kiedyś wielką pasją do skoków zaczęły też konkurować inne formy spędzania wolnego czasu, jakie interesują przeciętnych nastolatków. Jedno jest pewne - Ammann miał szczęście, że urodził się w Szwajcarii - gdzie indziej nie mógłby pozwolić sobie na tak długie momenty słabości. - W Austrii nie byłoby Simona Ammanna. Tam jest tyle talentów, że szybko nie ma się nic do powiedzenia, jeśli brakuje odpowiednich osiągnięć - tłumaczył Rathmayer.

Światło w tunelu zaświecił Bernie Schoedler, który w 2000 roku objął stanowisko trenera reprezentacji Szwajcarii. Dopiero po kilku latach okazało się, że przełom tysiąclecia okazał się być także przełomem w szwajcarskich skokach. Schoedlerowi udało się w niepewnym siebie teamie zaszczepić optymizm i pozytywne myślenie. Ale myślenie to jedno, a treningi, skoki, osiągnięcia - drugie. A Ammann skacze niestabilnie i błąka się pomiędzy Pucharem Świata a Pucharem Kontynentalnym. Nie służy mu także podwójne obciążenie, jakie niosą ze sobą obowiązki ucznia i sportowca. Zaufanie, długie rozmowy, analizy, pomysły, strategie - to wszystko było potrzebne w szwajcarskich skokach, żeby wyjść na prostą. O to wszystko postarał się Schoedler. I w końcu "przyszły" wyniki.

Bernie Schoedler objął stanowisko trenera Szwajcarii wiosną 2000 roku
Bernie Schoedler objął stanowisko trenera Szwajcarii wiosną 2000 roku

Nie ma tego złego…

Początek sezonu olimpijskiego 2001/2002 był potwierdzeniem, że ciężka praca całego sztabu nie poszła na marne. Bardzo dobrze spisywał się i Andreas Kuettel i Simon Ammann. Temu drugiemu miejsca na podium (szczególnie przed własną publicznością w Engelbergu) i dobra passa podczas Turnieju Czterech Skoczni dodały pewności siebie i wiary we własne umiejętności, które w sporcie są nieocenione.
Niestety, skrzydła, których Ammann dostał po udanym rozpoczęciu zimy, zgubiły go jak mitycznego Ikara. Zbyt agresywne wyjście z progu podczas treningowego skoku w Willingen skończyło się bardzo groźnie wyglądającym upadkiem. Ale Ammann i tak mógł mówić o wielkim szczęściu - lekkie wstrząśnienie mózgu, otarcia i potłuczenia (tak swoją drogą za kilkanaście lat podobny błąd i upadek "powtórzył" Thomas Morgenstern. Słabość wielkich mistrzów?). Mogło skończyć się znacznie gorzej. Z powodu rekonwalescencji Ammann zmuszony był zrezygnować na jakiś czas z treningów i skakania. Ominęła go także gorączka przygotowań do igrzysk w Salt Lake City, które zbliżały się wielkimi krokami.

Ostatnie "szlify" do imprezy czterolecia Szwajcar odbywa na dobrze znanych mu skoczniach w St. Moritz i Engelbergu. Sztab szkoleniowy nie do końca wie, czego może się spodziewać po Ammanie, który dopiero co podniósł się po kontuzji. Na wszelki wypadek podczas pierwszych skoków trenerzy skracają rozbieg. Ammann intensywnie trenuje razem z Kuettelem. Są efekty. Obaj oddają świetne skoki, pod wrażeniem których byli trenujący również w Engelbergu Włosi. Do tego stopnia, że jeden z ich szkoleniowców zakłada się z Schoedlerem: ktoś z tej dwójki wróci ze Stanów z medalem...

Źródło artykułu: