Kilkukilometrowe kolejki na polsko-czeskim przejściu granicznym, koszmarnie długie wyczekiwanie na odprawę. Tłumy kibiców (ok. 50 tys., wymalowanych na biało-czerwono, niosących pod pachami transparenty albo olbrzymie flagi i śpiewających hymny pochwalne na część skromnego 23-latka z wąsikiem. Rekordowe obroty ze sprzedaży alkoholu i gadżetów. Pod skocznią atmosfera jak na stadionie piłkarskim, rzesze fanów przepychające się w kierunku podium, byle na własne oczy zobaczyć bohatera narodowego. A najlepiej dotknąć, zebrać autograf, pozdrowić. Harrachov, niewielkie przygraniczne miasteczko, nie przeżyło jeszcze takiego najazdu. I pewnie nigdy już nie przeżyje.
Tydzień po sensacyjnym zwycięstwie w Turnieju Czterech Skoczni sportowa Polska oszalała na punkcie Adama Małysza. To było apogeum istnego wariactwa, które trwa do dzisiaj.
Fenomen socjologiczny*
Polacy wyliczali z głowy dziesiątki rywali, stali się ekspertami od wyjścia z progu albo poprawności telemarku, choć zapewne wielu z nich do niedawna w ogóle nie słyszało tego słowa albo kojarzyło je z telezakupami. Albo czymś w ten deseń. Dorośli faceci dmuchali w telewizor, imitując korzystny wiatr pod narty, przeklinali w myślach (albo na głos) Martina Schmitta i całą resztę. Coroczny Turniej Czterech Skoczni przestał być ciekawostką, zawodami chojraków, którym nie miękły nogi po spojrzeniu w dół rozbiegu.
Skoki narciarskie, dotąd nie istniejące w świadomości przeciętnego kibica, weszły w krew na zawsze.
Na przełomie 2000 i 2001 roku nastąpił wybuch formy Małysza. Właściwie należałoby napisać erupcja, bo Polak wygrywał w fenomenalnym stylu. Wręcz miażdżył rywali z bogatszych federacji. Niemców, Austriaków, Japończyków, Finów. Przeskakiwał skocznie, ustanawiał niebotyczne rekordy. Legendarna bułka z bananem, przekąska mistrza, stała się obiektem pożądania. Krąży anegdota, że podczas jednych zawodów w bufecie zabrakło posiłku Małysza. Bo rzucili się na nią rywale.
Tu nie chodziło wyłącznie o sport, nieśmiały chłopak z Wisły leczył nasze kompleksy narodowe, pozwolił poczuć się lepszymi. Mogliśmy dworować z Niemców, opowiadać żarty ze Schmittem czy Hannawaldem. - Nagle, po latach posuchy okazało się, że jesteśmy w czymś najlepsi. I wszyscy tego Adama oglądali. Wygrane Małysza sprawiły, że dziś nie są już one dla nas nowością. Małysz nas po prostu do nich przyzwyczaił - tłumaczył Jędrzej Hugo-Bader z firmy marketingowej Havas.
ZOBACZ WIDEO Andreas Goldberger docenił Piotra Żyłę. "Skacze na wysokim poziomie"
Był powodem ogromnej zbiorowej radości
Nim Polak rozkochał w sobie cały kraj, był na sportowym dnie. Po pierwszych sukcesach nie wytrzymał presji oczekiwań, przestał dogadywać się ze specyficznym czeskim trenerem, Pavlem Mikeską. Jako 18-latek odniósł zwycięstwo w świątyni skoków, w norweskim Oslo. W 1997 roku wygrał próbę przedolimpijską. Po 12 miesiącach zajmował miejsca w szóstej dziesiątce. Nie szło nic, pojawiły się myśli o powrocie do wyuczonego zawodu dekarza, trzeba było jakoś zarobić na utrzymanie rodziny. - Tego nie można nazwać nawet dramatem. Psułem skok za skokiem. Równie dobrze mógłbym być wtedy przedskoczkiem, a nie olimpijczykiem - wspominał.
Wszystko zmienił trener Apoloniusz Tajner i nowo utworzony sztab. Do współpracy namówiono fizjologa, profesora Jerzego Żołądzia, który wziął na warsztat intensywność treningów i opracował plan wykorzystania wielkiej mocy odbicia. Za sferę mentalną odpowiadał psycholog Jan Blecharz. Doktor odblokował głowę Małysza i Polak nagle zadziwił świat. Prawie dokładnie 18 lat temu (29 grudnia) przypomniał o swoim istnieniu, wygrał kwalifikacje podczas inauguracji Turnieju Czterech Skoczni w Oberstdorfie. W konkursie popsuł pierwszą próbę, był ostatecznie czwarty, choć w drugiej kolejce poprawił rekord skoczni aż o 6 metrów. Po chwili pobił go Martin Schmitt, który dla polskich kibiców stał się wrogiem numer jeden. We wspomnianym Harrachovie poczęstowali go przeraźliwą porcją gwizdów.
Po Oberstdorfie noworoczny konkurs w Garmisch-Partenkirchen (3. miejsce). W drugiej serii kosmiczny skok na 129,5 m, gdzie wynik ponad 120 m był wyzwaniem. 4 stycznia 2001 roku w Innsbrucku nokaut. Małysz zmiażdżył konkurentów, skakał w swojej rzeczywistości. Znowu ustanowił fenomenalny rekord, o prawie 45 pkt wyprzedził Janne Ahonena.
Prestiżowy triumf, w dodatku historyczny, bo pierwszy na koncie Polaka, był na wyciągnięcie ręki. Do Wisły zjechała się telewizja, obraz dzielono na żywo między Bischofshofen, dom Małyszów a rynek w Wiśle. Najbardziej zagorzali wielbiciele talentu tłoczyli się w kultowym barze "U Bociana". Dzieci, gospodynie domowe, niedzielni kibice, kibice zgorzkniali po latach niepowodzeń. Cały kraj wstrzymał oddech, czekał na wybuch radości. Córka Karolina, wówczas czterolatka, w wywiadzie dla WP SportoweFakty wspominała: - Czasami nie wiedziałam, co się dzieje, dlaczego tak wielu ludzi jest wokół nas.
Małysz oczywiście zdeklasował resztę stawki. Onieśmielony, ze łzami w oczach, zdawkowo odpowiadał na pytania. Peszył go blask wszechobecnych fleszy i światła kamer, które towarzyszyły mu do końca kariery. Po triumfie odebrał kluczyki do Audi A4. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że wsiadł do... pozbawionej silnika atrapy. Zresztą nagroda okazała się kulą u nogi, bo za sprowadzenie jej do Polski trzeba było zapłacić horrendalne cło. Samochód sprzedano w Austrii, za pieniądze Małysz kupił auto w Polsce.
Idol kryzysowy
Kraj był spragniony sukcesów jak kania dżdżu, więc całym sercem pokochał skoczka z Wisły. Piłkarze nożni dołowali, liczono im minuty bez strzelonej bramki. Dopiero budowano potęgę polskiej siatkówki, nie liczyli się piłkarze ręczni. Owszem, medale były, ale zwycięstwa strzelczyni Renaty Mauer-Różańskiej czy 3,5-godzinna mordęga Roberta Korzeniowskiego, z całym szacunkiem dla ich osiągnięć, nie rozpalały umysłów. Aż nagle objawił się on, idol czasów kryzysu polskiego sportu.
- Rozmiary zwycięstw Małysza graniczą z cudem. Wyskoczył nimi ponad wszystkie nasze nieszczęścia - zgryzoty przegrywających piłkarzy, brak spektakularnych sukcesów na igrzyskach... Sen o Janku Muzykancie realizuje się w Adamie, skromnym chłopcu z Wisły - analizował psycholog społeczny, Zbigniew Nęcki.
Wątki narciarskie pojawiały się w serialach i filmach: - Skoczyłem 280 m na Słowenii. Kim? No Małyszem - to z "E=mc2" Olafa Lubaszenki. Śpiewał o nim Paweł Kukiz, bracia Golcowie, jego tajemnice zdradzały kolorowe pisemka, biurko uginało się pod nawałem propozycji reklamowych. Pod domem koczowali fani i dziennikarze. Skala popularności przekroczyła wszelkie granice przyzwoitości i z czasem zaczęła męczyć głównego bohatera.
- Nie miałem nic przeciwko, jeśli ktoś przyjechał, wyszedł z samochodu, zrobił zdjęcie i odjechał. Takich sytuacji były tysiące. Denerwowało, gdy ktoś przychodził do mnie do domu, dzwonił do drzwi i mówił: - Dzień dobry, przyszedłem zobaczyć puchary Adama Małysza. A takie coś też miało miejsce, ludzie nie rozumieli, że przychodzą jednak do mojego domu, zakłócają życie prywatne. Musiałem się też pogodzić, że gdy jechałem z żoną na zakupy, ona latała z wózkiem po sklepie, a ja stałem dwie i pół godziny przed sklepem i non stop podpisywałem kartki, robiłem sobie z kimś zdjęcia, uśmiechałem się, odpowiadałem na pytania. Proszę sobie wyobrazić, że wchodzi pan do marketu, a za panem jak cień podąża grupa 40 osób. Nie na zakupy, tylko z wyciągniętymi kartkami, chcący autografu - opowiadał w rozmowie z WP SportoweFakty.
Polacy identyfikowali się ze zwyczajnym chłopakiem z Wisły, przed telewizorami zasiadało ponad 10 mln widzów. Do końca sezonu nikt go nie zatrzymał, zdobył mistrzostwo i wicemistrzostwo świata w Lahti, telefoniczne gratulacje składał mu premier Jerzy Buzek, w Planicy odbierał Puchar Świata z rąk prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Wszyscy chcieli ogrzewać się w blasku jego chwały i mieli nadzieję, że nie pójdzie w politykę, bo w cuglach wygrałby każde wybory.
Na fali entuzjazmu zabrano się za organizację zmagań w Zakopanem. W styczniu 2002 rok ludzie walili drzwiami i oknami, wyjazd do zimowej stolicy stał się obowiązkiem prawdziwego patrioty, choć zdobycie wejściówki graniczyło z cudem. Najbardziej zdeterminowani i przebiegli... podrabiali bilety, inni dostawali się na trybuny po sforsowaniu bram albo podziwiali zawody z pobliskich drzew. Nieważne, że ścisk, że ludziom robiło się słabo - misja wykonana. Służby nie zapanowały nad tłumem, 100 tys. widzów, jakieś dwa razy więcej niż powinno, znalazło się bezpośrednio pod skocznią. Dyrektor Pucharu Świata groził nawet odwołaniem zawodów.
Małysz doprowadził kibiców do ekstazy. Gdy przy jego nazwisku pojawiła się jedynka, publiczność ryknęła tak głośno, że włosy stanęły dęba. Niemcy nie mogli pogodzić się z werdyktem, ich zdaniem sędziowie przesadzili z notami. - Czy Małysz musiał przed 100 tys. Polaków koniecznie wygrać? Nasz Hanni został oszukany. Po raz drugi skoki nienawiści w Zakopanem - grzmiał Bild. Hannawald przejął od Schmitta pałeczkę, to on został obiektem nienawiści, ponoć Polacy obrzucali go śnieżkami, byle zdeprymować głównego konkurenta.
Siadaliśmy jak do telenoweli
Skoki do sobotniej kawki albo w pakiecie z niedzielnym rosołkiem i schabowym. Teraz nawet trudno wyobrazić sobie, że zimowy weekend kibica przebiegał kiedyś inaczej. Ci mniej zainteresowani (albo zalatani) rzucali tylko kultowe "zawołaj jak będzie Małysz" i na wskazany sygnał przybiegali przed ekran.
Małyszomania słabła i nabierała na sile przez dekadę. W kulminacyjnym momencie, gdy złota olimpijskie sprzątnął sprzed nosa Simon Amman, konkursy oglądało 14 mln osób! Rekord pobił dopiero mecz Polaków na Euro 2012.
Polak zdobył jeszcze dwie Kryształowe Kule, dołożył cztery medale olimpijskie i trzy mistrzostwa świata, 39 pucharowych zwycięstw. Złote czasy przedzielały mniejsze bądź większe kryzysy, ale Puchar Świata cieszył się właściwie niesłabnącą popularnością, w styczniu do Zakopanego zjeżdża dziesiątki tysięcy. Nawet po zakończeniu kariery przez Małysza koniunktura wciąż się nakręca.
Dał nam wiele, bardzo wiele...
Od Orła z Wisły tak naprawdę zaczęło się mozolne odbudowywanie sportów zimowych. Przed jego erą na medal igrzysk czekaliśmy 30 lat, zimą polski kibic narzekał na nudę, bo z jego perspektywy działo się niewiele ciekawego. Od 2002 roku Polacy przywieźli 18 medali, trzy razy tyle, ile przez poprzednie półwiecze.
Skoki są już jakby w nas zakorzenione. Jak hokej w Czechach, futbol w Amerykanach, łyżwiarstwo szybkie w Holendrach. Nie przespano sukcesów, od 2005 roku działa program "Szukamy Następców Mistrza", dla najmłodszych odbywają się zawody "Lotos Cup". Efekty przyszły szybko, Polacy dołączyli do czołówki juniorów, zdobywali medale. Szkoda jedynie, że nie wszystkie talenty zostały spożytkowane. Akurat chwilowo zapanował przestój, nie narzekamy na nadmiar perełek. Większość obecnych kadrowiczów to stare wygi.
Schedę w kadrze skoczków płynnie przejął Kamil Stoch, przebił wiele osiągnięć Orła z Wisły, zapewnił ciągłość sukcesów, ale na jego punkcie nie zapanował taki szał, ogólnonarodowy entuzjazm, błogostan. Drugiej małyszomanii nie będzie i prawdopodobnie nic już nie dorówna.
*Wszystkie śródtytuły pochodzą z pożegnania Adama Małysza, autorstwa dziennikarza TVP, Włodzimierza Szaranowicza
Prawie to ja miałem być milionerem . Nie porównuj czegoś co się nie zrobiło . Jeździłem za Gollobem i zdobył ale później . I to raz . A inni kilka razy . Ale cały szacun dla Tomka