Skoki narciarskie. Szczęście i pech. Siedem lat temu odszedł Piotr Wala

Newspix / Na zdjęciu: Wielka Krokiew
Newspix / Na zdjęciu: Wielka Krokiew

Trudno przypisać Piotrowi Wali wielkie zasługi dla polskiego sportu. Niemniej w latach 60. XX wieku należał on do grona najlepszych skoczków narciarskich w kraju nad Wisłą. Dziś - 22 października 2020 roku - przypada 7. rocznica jego śmierci.

W tym artykule dowiesz się o:

Piotra Walę wspominamy przede wszystkim w kontekście jego występów na skoczni. Należy jednak podkreślić, że gdyby nie szczęśliwy splot okoliczności, urodzony w Bystrej sportowiec, związałby się z zupełnie inną dyscypliną. - Zacząłem od narciarstwa alpejskiego w klubie KKS Bielsko. Przez przypadek znalazłem się kiedyś na skoczni w "Cygańskim Lesie" w Bielsku-Białej. Tam koledzy namówili mnie, bym oddał skok. Byłem na nartach zjazdowych, ale skoczyłem. Wtedy zauważył mnie trener Suchanek - opowiadał Wala w 2001 roku w rozmowie z pracownikiem Muzeum Tatrzańskiego, Wojciechem Szatkowskim.

Szklarska Poręba - furtka do świata wielkich skoków 

Co oczywiste, przywołana sytuacja była jedynie punktem wyjścia do kariery, która w późniejszych latach stała się udziałem Wali. W tej historii kluczową rolę odegrał talent, który dał o sobie znać w Szklarskiej Porębie w połowie lat 50. - W związku z tym, że lepiej szło mi na skoczni, odłożyłem narty zjazdowe i zacząłem trenować skoki. W kategorii juniorów aż do grupy "C" kręciłem się w granicach 4.-6. miejsca, ale nie udało mi się wygrać poważniejszej imprezy. Dopiero rok 1956 okazał się dla mnie przełomowy. Cała czołówka, startująca w olimpiadzie, przyjechała do Szklarskiej Poręby na zawody. Ja tam też startowałem i triumfowałem w sobotnio-niedzielnej rywalizacji, a drugiego dnia ustanowiłem rekord skoczni. To był z pewnością punkt zwrotny w mojej karierze sportowej -  analizował Wala.

Zmagania w Szklarskiej Porębie okazały się dla Wali swego rodzaju przepustką do kadry. Jego pierwszym poważnym sprawdzianem na arenie międzynarodowej miał być rozgrywany na przełomie 1959 i 1960 8. Turniej Czterech Skoczni. Debiut Polaka w niemiecko-austriackim cyklu nie doszedł jednak do skutku ze względu na, będące pokłosiem zimnej wojny, spory ideologiczne. Konkretnie rzecz ujmując, organizatorzy zawodów w Oberstdorfie postanowili nie wywieszać flagi Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Efektem tej decyzji była rezygnacja ze startu wszystkich skoczków z tego kraju. W ślad za nimi podążyli przedstawiciele bloku wschodniego, w tym również Polacy.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Nowa rola Anity Włodarczyk

Igrzyska olimpijskie - recepta na problemy ze zdrowiem 

Wala musiał więc uzbroić się w cierpliwość. Zamiast walki w ramach Turnieju Czterech Skoczni reprezentant naszego kraju przystąpił do rywalizacji na terytorium NRD. Jakby tego było mało, skocznie w Oberwiesenthal, Brotterode i Oberhofie okazały się dla niego bardzo pechowe. Po upadku na jednej z nich 23-letni wówczas skoczek nabawił się urazu, który wykluczył go z udziału w igrzyskach olimpijskich. - Miałem ciężki upadek, w którego efekcie odniosłem kontuzję kolana. Wyłączyła mnie ona na sześć tygodni ze skakania i dlatego nie pojechałem do Squaw Valley w 1960 roku - wspominał niespełna 20 lat temu.

Niewiele brakowało, a historia zatoczyłaby koło cztery lata później. Tym razem Wala był zmuszony zmierzyć się z anginą. Choć ostatecznie starczyło mu sił na wyjazd do Innsbrucka, sam nie ukrywał, że kilkanaście dni spędzonych w Austrii nie należało do najlepszych w jego wykonaniu. - Straciłem przez chorobę dynamikę i siłę. Byłem jakby przytłumiony. Dlatego zawodów olimpijskich nie mogę zaliczyć do udanych. Na dużej skoczni byłem 15. Ten wynik z pewnością mnie nie satysfakcjonował - twierdził trzykrotny mistrz Polski.

Zakopiańskie fatum 

Nieco inaczej Wala wypowiadał się na temat swojego udziału w mistrzostwach świata w Zakopanem w 1962 roku. Wszystko dlatego, że polskie Tatry okazały się dla niego zarazem pechowe, jak i szczęśliwe. Źródłem negatywnych emocji był konkurs rozgrywany na Średniej Krokwi (K-65). W dwóch pierwszych skokach Wala uzyskał dokładnie takie same odległości jak późniejszy wicemistrz świata, Antoni Łaciak. Co więc stanęło na jego drodze do lokaty w ścisłej czołówce?

- To były dla mnie zawody życia, ale niestety upadek podczas konkursu na Średniej Krokwi pozbawił mnie dobrego wyniku. To była historia, która powinna skończyć się inaczej. Miałem jeden z najdłuższych skoków w pierwszej serii. Wylądowałem poprawnie i przejechałem tzw. "krzywą" skoczni, kiedy na wybiegu przytrzymało mnie i miałem upadek. Jest w tym dużo mojej winy, gdyż byłem tak zadowolony z udanego skoku, że się odprężyłem i w świeżym śniegu przytrzymało mnie i poleciałem do przodu. Trzech sędziów zaliczyło mi skok z upadkiem, a Szwajcar najpierw dał noty jak za skok udany, a potem zmienił je jak inni. A ponieważ dawniej odliczano 10 punktów za upadek, to już nie miałem żadnych szans w konkursie. W drugiej serii byłem zdenerwowany zaistniałą sytuacją i znowu miałem upadek. Tylko trzeci skok miałem ustany - tłumaczył po latach 35. zawodnik feralnego ze swojej perspektywy konkursu.

Zdecydowanie więcej powodów do radości Wala miał dokładnie cztery dni później, 25 lutego 1962 roku. W zawodach na Wielkiej Krokwie prezentował się bardzo solidnie, co w końcowym rozrachunku przełożyło się na miejsce wśród "10" najlepszych skoczków globu. - Na dużym obiekcie zająłem za to 8. miejsce. Byłem trochę spięty, ale drzemała we mnie świadomość, iż stać mnie naprawdę na dobry wynik - i udało się - mówił z dumą.

Ostatnie mistrzostwa, ostatni przebłysk formy 

Cztery lata później, podczas światowego czempionatu w Oslo, Wala mógł wyśrubować swój najlepszy rezultat na tak prestiżowej imprezie. Na dwóch skoczków przed zakończeniem zawodów reprezentant Polski plasował się na 4. pozycji. Co więc stanęło na jego drodze do życiowego sukcesu? - Oddałem wtedy bardzo dobry skok w drugiej serii i byłem po nim czwarty. Skakali jeszcze Wirkola i Halonen - oni mogli mnie pokonać. Zadowolony z siebie ściągnąłem narty, schowałem je do pokrowca i poszedłem do restauracji. Zamówiłem parówki. A nagle słyszę na trybunach gwizdy i szum. Pytam się Norwega:- Co się dzieje? A on odpowiada, że seria jest anulowana i będzie powtórzona. Niestety trzeba było jeszcze raz skakać. A ja byłem już rozluźniony i w związku z tym ten mój ostatni skok nie był udany.

Czas pokazał, że występ w Oslo w 1966 roku, był łabędzim śpiewem Wali. Skoczek z Bystrej nie mógł dogadać się z nowym trenerem, co odbiło się na jego dyspozycji. W efekcie dla Polaka zabrakło miejsca w kadrze na igrzyska olimpijskie w 1968 roku. Kilka miesięcy później postanowił na dobre pożegnać się z rolą profesjonalnego sportowca. - Dla mnie to był stracony okres i wszyscy zawodnicy byli zupełnie bez formy. Trenerem został wtedy Antoni Wieczorek, który chciał nam zmienić technikę dojazdu do progu, a mnie ta nowa pozycja zupełnie nie odpowiadała - podsumował ostatnie lata swojej kariery Wala.

Raczkujący wyścig technologiczny 

Wyniki Piotra Wali pokazują, że przez kilka lat był on częścią szeroko pojętej światowej czołówki. Dziewięciokrotny medalista mistrzostw Polski nigdy nie zdołał jednak otrzeć się o sam szczyt. Można odnieść wrażenie, że w jego wędrówce często towarzyszył mu pech. Dlaczego według samego zawodnika nie udało się przełożyć zwycięstw z międzynarodowych zawodów w Niemczech, Norwegii i Finlandii na coś naprawdę wielkiego? Poszukując odpowiedzi na to pytanie, Wala kilka lat przed śmiercią poruszył wątek wyścigu technologicznego, który był obecny także w latach 60. XX wieku. - Baza do skoków musi być bardzo solidna. Nie ma miejsca na improwizację. Już w moich czasach zauważyliśmy, że ekipa z NRD nie trenowała razem z nami. Mieli swoje tajemnice, a przede wszystkim cały trening filmowali. I dzięki takiemu postępowi skoczkowie z NRD byli najlepsi na świecie lub należeli do czołówki. Myśmy zawsze gonili światową czołówkę w sprzęcie i obiektach.
 
Emerytura pełna szczęścia 

Brak wielkiego sukcesu nie wzbudził w Piotrze Wali uczucia zmarnowanego czasu. Przeciwnie, w trakcie swojej emerytury polski skoczek nie krył, że z uśmiechem na twarzy spogląda na swoją sportową przeszłość. - Jestem bardzo zadowolony z tego, że byłem sportowcem i życie ułożyło mi się tak, a nie inaczej. Sport dał mi bardzo dużo satysfakcji, zwiedziłem świat. Dawne imprezy, w latach sześćdziesiątych, kiedy skakałem, miały większą otoczkę niż teraz. Organizowano zwiedzanie, ciekawe spotkania, dzięki czemu doznałem wielu, powiedziałbym, estetycznych wzruszeń. To wszystko doceniam, dlatego, że przecież wszystkiego nie można tylko przeliczać na pieniądze - przekonywał.

Wala miał słabość do sportu także ze względów rodzinnych. Jego żona, Natalia Kot-Wala, wywalczyła brązowy medal w gimnastyce podczas igrzysk olimpijskich w Melbourne w 1956 roku. - Gdyby nie sport to prawdopodobnie nigdy byśmy się nie spotkali - zwykł mówić z dużą dozą zadowolenia.

Warto również podkreślić, że w trackie sportowej emerytury Wala nawet na moment nie wymazał sportu ze swojej codziennej rutyny. Oprócz indywidualnego zaangażowania w postaci gry w siatkówkę oraz tenisa był działaczem BKS-u Stal Bielsko Biała. W bialskim klubie kierował sekcją piłki siatkowej. Był także członkiem honorowym oraz przedstawicielem komisji rewizyjnej.

W ostatnich latach życia Piotr Wala zmagał się z problemami kardiologicznymi. Zmarł 22 października 2013 roku. Uroczystości pogrzebowe odbyły w sobotę 26 października w kościele pod wezwaniem Najdroższej Krwi Pana Jezusa Chrystusa w Bystrej.

Zobacz także: Koronawirus. Jasna deklaracja Andrzeja Wąsowicza co z PŚ w Wiśle. Ile stracą organizatorzy bez kibiców?

Zobacz także: Afera w słoweńskich skokach narciarskich. Byłemu zawodnikowi i prezesowi związku grozi 5 lat więzienia

Źródło artykułu: