W tym artykule dowiesz się o:
Złoto Jensa Weissfloga w jednoseryjnym konkursie w Lahti
Tegoroczne mistrzostwa goszczą w Lahti, które organizowało zawody tej rangi częściej niż jakakolwiek inna miejscowość. W 1989 roku finałową konkurencją skoczków był konkurs na normalnym obiekcie. Jak się okazało, rywalizacja przeszła do historii jako nietypowa i całkowicie bezprecedensowa.
Lahti słynie z problemów z wiatrem i nie inaczej było przedostatniego dnia mistrzostw sprzed 28 lat. Silne podmuchy powodowały niezliczone przerwy, ale organizatorzy zdołali jakoś dokończyć jedną kolejkę. Drugą serię udało się rozpocząć, jednak wichura była coraz mocniejsza i w końcu konieczne było przerwanie rywalizacji. W tym momencie zapadła nietypowa decyzja - wyniki pierwszej rundy zostały zaliczone, ale dzień później miała być rozegrana druga kolejka, bez konieczności rozpoczynania całego konkursu od nowa.
Niestety, na drugi dzień wiało równie mocno, a jako że mistrzostwa dobiegały już końca, zaliczono rezultaty po pierwszej serii. W ten właśnie nietypowy sposób mistrzem został Jens Weissflog. Co ciekawe, spośród nielicznego grona skoczków, którzy zdołali oddać drugą próbę, najlepiej wypadł Jan Kowal, co chętnie opisywały polskie media żartując, że nasz zawodnik mógł przez noc czuć się jak mistrz świata.
Triumf chorowitego Jugosłowianina
Dziś Val di Fiemme zna każdy kibic, ale włoskie trasy i skocznie długo były areną jedynie zawodów niższej rangi. W 1991 roku tamtejsi działacze po raz pierwszy zorganizowali mistrzostwa świata i zapoczątkowali całą serię poważnych imprez w tym miejscu.
Konkurs na dużej skoczni zakończył się niespodzianką - mistrzem świata został Franci Petek z Jugosławii, który w poprzednich tygodniach prezentował wprawdzie solidną formę, ale niczego nie wygrywał. Nie to było jednak najdziwniejsze - Petek miał w młodości problemy zdrowotne i stracił jedno płuco. Nie przeszkodziło mu to jednak w zostaniu skoczkiem i uzyskaniu formy, która dała mu tytuł mistrza świata.
Sportowo jeszcze większą sensacją było srebro Rune Oliynika, który przez dwa miesiące poprzedzające mistrzostwa ani razu nie zdobył punktów Pucharu Świata.
Podwójna szansa Higashiego
Podczas mistrzostw świata w Val di Fiemme w 1991 roku dwukrotnie mogło dojść do jeszcze większych niespodzianek. Pierwsza seria konkursu na dużym obiekcie wcale nie zakończyła się prowadzeniem Franciego Petka - liderem był Kazuhiro Higashi. Przez całą zimę w Pucharze Świata wystartował zaledwie raz i zajął... pięćdziesiąte miejsce. Zawodnik praktycznie anonimowy na międzynarodowej arenie stanął nagle przed szansą na tytuł mistrzowski.
W drugiej serii Higashi wypadł już dużo gorzej i spadł na dziesiąte miejsce. Ale uwaga, niespełna tydzień później scenariusz powtórzył się! Na normalnej skoczni w pierwszej kolejce Japończyk znów pokonał wszystkich rywali. O utrzymaniu się na czele i tym razem nie było jednak mowy, choć tym razem Higashi wypadł trochę lepiej i dał się wyprzedzić jedynie czterem rywalom.
Po mistrzostwach Japończyk został w Europie i dokończył sezon Pucharu Świata, by następnie praktycznie zniknąć. Przez całe lata 90. jego występy w zawodach najwyższej rangi ograniczały się do pojedynczych konkursów w Sapporo, gdzie startował w ramach tzw. grupy krajowej. Niekiedy zajmował tam nawet niezłe miejsca, ale kariery już nie zrobił.
Cudowna forma norweskiego nastolatka
Sezon 1994/1995 bezsprzecznie należał do Andreasa Goldbergera. Austriak wygrywał co się dało i wszyscy typowali go do tytułu mistrzowskiego w Thunder Bay. Konkurs na normalnej skoczni nie ułożył się jednak po myśli "Goldiego", który dostał skrajnie niekorzystny podmuch w drugiej serii i zajął przez to dopiero szóste miejsce. Na dużym obiekcie Austriak skakał świetnie i był o krok od złota, ale zabrał mu je norweski nastolatek.
Tej zimy Tommy Ingebrigtsen był w Pucharze Świata najwyżej na czterdziestym pierwszym miejscu. Do zawodów tej rangi Norwegowie przestali go wystawiać, ale młodzik z dala od kamer budował formę życia, dzięki której najpierw został mistrzem świata juniorów, a następnie pojechał z nią do Kanady na mistrzostwa seniorów.
Zobacz wideo: Adam Małysz apeluje: nie wywierajcie zbyt wielkiej presji na naszych skoczkach
O krok od medalu był już na normalnej skoczni, ale tam całkowicie zepsuł drugą próbę. W zawodach drużynowych scenariusz powtórzył się - genialny pierwszy skok i beznadziejny drugi. W indywidualnym konkursie na dużym obiekcie Ingebrigtsen w końcu ustabilizował dyspozycję i zdecydowanie triumfował. Niespodzianka? Na pewno, ale Norweg był wtedy naprawdę mocny i jego zwycięstwo nie było wyłącznie zasługą wiatru.
Niecenzuralny gest w Trondheim
Aby w pełni zrozumieć wydarzenia z 1997 roku, musimy cofnąć się o trzy lata. W 1994 roku w Bischofshofen Norwegowie obrali nietypową taktykę - mimo zielonego światła Lasse Ottesen przez kilka minut raz siadał na belce startowej, raz z niej schodził, bo chciał zdekoncentrować startującego tuż po nim Jensa Weissfloga i ułatwić drogę do sukcesu w Turnieju Czterech Skoczni swojemu rodakowi Espenowi Bredesenowi. Całe zdarzenie sprawiło, że niemiecka publiczność w kolejnych latach gwizdała na Norwegów, zaś w Norwegii zdarzały się w "rewanżu" gwiazdy dla Niemców.
I oto po trzech sezonach na MŚ w Trondheim po pierwszej serii zawodów na normalnej skoczni prowadził wspomniany Bredesen, a drugie miejsce zajmował Dieter Thoma. Niemiec, walcząc o złoto, także za drugim razem pofrunął kapitalnie, ale swojego skoku nie ustał. Norweska widownia natychmiast zaczęła fetować wpadkę Thomy przekonana, że jej rodak za moment wykorzysta szansę. Takie zachowanie rozwścieczyło Niemca - jeszcze siedząc, natychmiast pokazał widowni środkowy palec.
Co ciekawe, emocje były tak wielkie, że uległ im także niemiecki komentator telewizyjny Dirk Thiele, który widząc upadającego Thomę siarczyście zaklął na wizji i to jeszcze zanim skoczek wykonał niecenzuralny gest. A wspomniany Bredesen? Wpadki Thomy bynajmniej nie wykorzystał - w drugiej serii spadł aż na piętnaste miejsce.
Potrójny triumf Japończyków
Końcówka lat 90. to złote lata japońskich skoczków. Reprezentacja tego kraju zachwycała nie tylko odległościami, ale i pięknem swych lotów, co dotyczyło szczególnie Kazuyoshiego Funakiego. W 1999 roku Japończyk przyjechał do Ramsau jako mistrz olimpijski i zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni. Do pełni szczęścia brakowało mu tytułu mistrza świata i w Austrii to marzenie miało się spełnić.
Funaki rzeczywiście triumfował na normalnym obiekcie, ale nie to było czymś niesamowitym. Drugie miejsce zajął bowiem Masahiko Harada, a trzecie Hideharu Miyahira. Japończycy w komplecie zajęli miejsca na podium, co oznaczało powtórkę z igrzysk w Sapporo, gdzie też mogli się pochwalić takim osiągnięciem.
Od mistrzostw w Ramsau już nikt nie skopiował wyczynu Azjatów.
Liberec jak Lahti, Kuettel jak Weissflog
Wspomniane wcześniej mistrzostwa świata z 1989 roku bardzo długo były jedynymi, w których rozegrano jednoseryjny konkurs decydujący o podziale medali. Taka sytuacja powtórzyła się dopiero 20 lat później w Libercu, gdzie aura znowu doszła do głosu i storpedowała rywalizację.
Na dużej skoczni mistrzem został Andreas Kuettel, który miał dość przeciętny sezon. Szwajcar nie skakał źle, ale kończył większość konkursów na przełomie pierwszej i drugiej dziesiątki, co dobrze obrazowało jego potencjał. W Libercu trafił jednak na bardzo dobre warunki i odniósł życiowy sukces.
Podczas czeskich mistrzostw decyzja o zaliczeniu wyników po pierwszej serii zapadła szybko. Tym razem nie było mowy o próbowaniu dokończenia rywalizacji kolejnego dnia, jak zrobiono to niegdyś w Lahti.
Weryfikacja wyników i medal Polaków
W skokach sprawa jest zwykle prosta - konkurs się kończy i wyniki są od razu znane. Mistrzostwa świata sprzed czterech lat, które odbyły się w Val di Fiemme, przyniosły jednak zupełnie wyjątkową sytuację spowodowaną przepisami. Drużynowy konkurs stał się grą trenerów, którzy mogli na życzenie żonglować belkami startowymi i ustawiać je dla swoich zawodników niżej, niż ustaliło to jury w celu uzyskania dla nich dodatkowych punktów za krótszy najazd.
Liczba zmian była tak duża, że w końcu przeoczono, że Anders Bardal miał wyższą belkę, a i tak dostał bonusowe punkty, tak jakby i jemu została ona obniżona. Pokrzywdzeni zostali przez to Polacy, gdyż w pierwszej wersji końcowych wyników sklasyfikowano ich na czwartej pozycji.
Nasi reprezentanci zaczęli już nawet udzielać wywiadów, gdy sędziowska pomyłka wyszła na jaw i wyniki zweryfikowano, dzięki czemu Polacy mogli fetować pierwszy w historii drużynowy medal mistrzostw świata. Co ciekawe, błąd mógł nie wyjść na jaw, gdyby nie Thomas Morgenstern, który pierwszy zauważył i zgłosił pomyłkę.