Oto największy oszust w historii piłki nożnej. Nazywali go "Cesarzem"

Robert Czykiel
Robert Czykiel
Tak to wyglądało w każdym klubie, do którego trafił. Kontuzje ciągnęły się miesiącami, a w tym czasie napastnik pobierał pieniądze z tytułu kontraktu, nie wylewając choćby kropli potu. Dziś znalazłby jeden naiwny klub, drugi, a może nawet i trzeci, a wieści w środowisku rozeszłyby się tak szybko, że jego "kariera" zostałaby przekreślona. Kolejny raz jednak wspominamy - to były inne czasy, a w dodatku Carlos stosował inne sztuczki, że kluby bezustannie o niego zabiegały.

Telefon-atrapa, dziennikarze i słynna prezentacja we Francji

Raposo lubił wymyślać przeróżne historie na swój temat. Pewnego razu wpadł na genialny pomysł. Puścił w eter historię, że grał w argentyńskim Independiente Buenos Aires w 1984 roku, a więc wtedy, gdy klub ten wygrał prestiżowe Copa Libertadores. Rzeczywiście, w składzie był zawodnik o takim samym imieniu. Różnica polegała na tym, że tamten Carlos Henriquez był Argentyńczykiem i występował na obronie. Mało kto jednak to zweryfikował. Ludzie mu uwierzyli.

Zresztą miał też kilku zaprzyjaźnionych dziennikarzy, którzy na jego prośbę drukowali niewiarygodne historie. W jednym z artykułów można było przeczytać, że na początku kariery w Puebli grał rewelacyjnie i widowiskowo. Kibice tak go pokochali, że Meksykanie chcieli nadać mu obywatelstwo, aby występował w ich reprezentacji. To wszystko było bezczelnym kłamstwem, bo jak wspominaliśmy, w Puebli nawet nie zadebiutował.

Kolejna bajka, która pojawiła się w gazecie, dotyczyła przygody we francuskim Ajaccio. Zaprzyjaźniony dziennikarz napisał, że Kaiser był tam wielką gwiazdą, rozegrał osiem sezonów i był najlepszym strzelcem. Nie było internetu, a więc nikt nie mógł sprawdzić, że rozegrał kilka spotkań i nie strzelił nawet jednej bramki.


Z Francją zresztą związana jest zabawna historia. To, że Carlos Kaiser oszukał nawet Europejczyków, świadczy, że był mistrzem w swoim "fachu". Drugoligowiec z Korsyki wierzył, że sprowadza wielką gwiazdę i dlatego zorganizowano huczną prezentację. Przyszło mnóstwo kibiców, a głównym punktem programu miał być mecz sparingowy. Brazylijczyk wiedział, że nie może do tego dopuścić. Powitał więc kibiców, co chwilę całował herb ukochanego klubu i wykopywał w ich stronę piłkę za piłką. Robił to tak długo, aż zabrakło futbolówek. Fani zabrali je do domów, a Ajaccio musiało odwołać sparing, bo nie miało czym grać.

Trzeba mu przyznać, że był niesamowicie czarujący. W Europie szybko go pogoniono, ale w "Kraju Kawy" nadal był rozchwytywany. Miał na to swój patent, do którego potrzebował telefonu komórkowego. W tamtych czasach tylko nielicznych było stać na taki gadżet. Kto miał komórkę, ten był kimś. Carlos Kaiser takową miał, ale tylko on wiedział o tym, że to atrapa.

Telefon był niezwykle istotnym elementem przy podpisywaniu kolejnych kontraktów. W obecności trenerów i działaczy często odbierał komórkę, a następnie rozmawiał z kimś w języku angielskim. Tłumaczył potem, że dzwoniły kolejne kluby z bardzo atrakcyjnymi propozycjami transferowymi. Przestraszeni działacze myśleli, że muszą się spieszyć, aby ktoś im nie podkradł znakomitego napastnika. Szybko przygotowywano umowę, składano podpisy i Raposo miał kilka miesięcy, aby udawać piłkarza i pobierać wynagrodzenie.

Raz zresztą wpadł przez numer z telefonem komórkowym. To było na początku kariery, gdy był w Botafogo. Tak się złożyło, że klubowy lekarz znał angielski. Pewnego razu podsłuchał rozmowę swojego zawodnika i zdał sobie sprawę, że język, w którym rozmawia przez telefon, nie ma nic wspólnego z angielskim. Potrzebował jednak kolejnego dowodu. W szatni wykorzystał nieuwagę napastnika, sprawdził telefon i odkrył, że to tylko zabawka. Niedługo później wyrzucono oszusta z drużyny.

- Zawsze był kontuzjowany, zawsze miał jakiś problem. Wszyscy zastanawialiśmy się: skąd wziął się ten artysta? - wspominał po latach jeden z trenerów, który z nim współpracował.

Rzucił się na kibiców, aby nie wejść na boisko

Tak się kręciło życie Carlosa Henrique Raposo. Co kilka miesięcy zmieniał klub, a chętnych i tak nigdy nie brakowało. Najciekawiej było w drużynie Bangu. Ściągnął go tam Castor de Andrade, który był głównym sponsorem klubu i jednocześnie właścicielem.

- Bangu ma nowego króla ataku, a na imię mu Carlos Kaiser - pisały media.

Sponsor spodziewał się wielkiej gwiazdy, ale gdy napastnik co chwilę przynosił zwolnienia lekarskie, to jego cierpliwość zaczęła się kończyć. W końcu szkoleniowiec Bangu zmusił Kaisera, aby pojechał na mecz. Obiecał mu jednak, że nie wpuści go na boisko. Sytuacja się zmieniła, gdy zespół przegrywał 0:2, a wściekły de Andrade nakazał szkoleniowcowi, aby wpuścił brazylijskiego napastnika.

Carlos musiał na szybko coś wymyślić, aby nikt nie zobaczył, że z profesjonalnym piłkarzem niewiele ma wspólnego. Tym razem pobił wszystkie dotychczasowe pomysły. Podszedł do sektora gości i wdał się w bójkę z kibicami. Sędzia przerwał na chwilę mecz i pokazał napastnikowi czerwoną kartkę. Piłkarz cel osiągnął, bo na boisko nie mógł wejść, ale jeszcze bardziej rozwścieczył Castora de Andrade. Sponsor wezwał go na dywanik, a wtedy Kaiser... się rozpłakał, po czym tak wyjaśnił całe zajście.

- Zanim cokolwiek powiecie, posłuchajcie mnie przez chwilę. Bóg dał mi ojca, którego straciłem, ale potem dał mi kolejnego (miał na myśli Castora de Andrade - przy. red.). Nigdy nie pozwolę, żeby ktokolwiek mówił, że mój ojciec jest złodziejem, a fani posunęli się do takiego czynu. Musiałem interweniować - tłumaczył.

Sponsor Bangu zlitował się i nie tylko przebaczył piłkarzowi, ale nawet zrobił z niego bohatera i przedłużył z nim kontrakt. Ostatecznie i stamtąd go przegoniono. Potem grał jeszcze w kilku drużynach, jak Fluminense Rio de Janeiro, Vasco da Gama, El Paso Sixshooters i America.


Ciekawie było w Vasco. Trafił tam za sprawą przyjaciela, który był uzależniony od alkoholu. Carlos obiecał szefom, że w zamian za kontrakt, będzie dbał o piłkarza z problemami.

- Byłem zawodnikiem Vasco w najlepszym wieku dla piłkarza, ale przejmowałem się jego karierą bardziej niż własną. Czuwałem nad nim, budziłem go rano, żeby wstał na trening... - opowiada Raposo.

Karierę zakończył w Americe, gdy miał 39 lat. Co ciekawe, to tam strzelił jedynego gola w całej przygodzie z piłką. Łącznie, przez te wszystkie lata, zaliczył dziewięć profesjonalnych klubów, a rozegrał ledwie ponad dwadzieścia spotkań. Nigdy nie rozegrał pełnych 90 minut. Zawsze wchodził na końcówki.

Po przejściu na emeryturę Carlos Henrique Raposo opowiedział o karierze fałszywego piłkarza. Do dzisiaj nazywany jest największym oszustem w historii futbolu. Zyskał też dwa inne przydomki. "Pinokio", którego nie trzeba tłumaczyć, a także "Numer 171" od paragrafu brazylijskiego kodeksu karnego, który dotyczy oszustw. Taki był brazylijski "Cesarz", który został piłkarzem, nie grając w piłkę nożną.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: była łysina, jest czupryna. Slaven Bilić przeszczepił włosy?



Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×