Dramat polskiego mistrza. "Wiem, że umieram, ale się nie poddam"

- Wiem, że nie mam szans na wyzdrowienie. Mimo to zamierzam walczyć. Jestem to winien żonie i córce, która robią wszystko, bym cierpiał jak najmniej - mówi szermierz Jacek Gaworski chorujący na nowotwór i stwardnienie rozsiane.

Dariusz Faron
Dariusz Faron
Jacek Gaworski od lat walczy z poważnymi chorobami Materiały prasowe / Archiwum prywatne Jacka Gaworskiego / Jacek Gaworski od lat walczy z poważnymi chorobami

Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Gaworski jest medalistą mistrzostw świata i Europy w szermierce na wózkach oraz srebrnym medalistą igrzysk paraolimpijskich w Rio de Janeiro. Cierpi na stwardnienie rozsiane, nowotwór rdzenia kręgowego i czerniaka błon śluzowych.

W ostatnich tygodniach sportowiec relacjonuje w mediach społecznościowych kolejny etap walki z chorobą. Został zakwalifikowany na leczenie paliatywne, co dwa tygodnie przyjmuje wlewy.

- Jestem na ostatnim etapie, nie ma już nadziei. Na oddziale onkologicznym najlepiej widać nieuchronność choroby. Najważniejsze, byśmy z żoną do końca mogli być razem - tłumaczy szermierz w rozmowie z WP SportoweFakty.

ZOBACZ WIDEO: Co Polacy myślą o reprezentacji Polski i Michale Probierzu? "Oglądałem. Źle zrobiłem"

Elżbieta Gaworska: - Kiedy mąż mówi, jaką piosenkę puścić mu na pogrzebie, czuję, jakby ktoś żywcem wyrywał mi serce. Z drugiej strony jesteśmy wdzięczni, że możemy się na to jakoś przygotować. I spędzać ze sobą każdy kolejny dzień.

Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Skoro nie ma nadziei na wyzdrowienie, a każdego dnia boli, po co walczyć?

Jacek Gaworski, szermierz, srebrny medalista igrzysk paraolimpijskich z Rio: Chcę być jak najdłużej z rodziną. Od samego początku mam od żony i córki ogromne wsparcie. Jestem im to winien. Cieszę się każdą wspólnie spędzoną chwilą, bo zostało ich coraz mniej. Choruję na stwardnienie rozsiane, nowotwór mnogi rdzenia kręgowego i czerniaka błon śluzowych, który dał przerzuty. Tymczasem na oddziale onkologicznym niektórzy mi zazdroszczą. Zostali sami, nikt ich nie odwiedza. Też cierpią i dodatkowo duszą wszystko w sobie, bo nie mają z kim porozmawiać. A ja czuję, że nie jestem sam. Dwa razy w miesiącu jeździmy na oddział onkologiczny. Żona towarzyszy mi wówczas niemal w każdej chwili.

Elżbieta Gaworska: Nie muszę się martwić, że Jacek się zachłyśnie, spadnie z łóżka, a mnie przy nim nie będzie. Pielęgniarki są zadowolone, że mają dodatkową osobę do pomocy. Jeśli mogę, staram się je odciążyć.

Na czym polega obecnie leczenie pana Jacka?

Elżbieta Gaworska: Jak wspomniał mąż, czerniak błon śluzowych dał przerzuty. Na samym początku zaatakował prawe oko, na które Jacek nie widzi. Ostatnio niestety nastąpił rozsiew raka do kości - choroba zaatakowała mostek, barki, miednicę, kręgosłup i żebra. Jacek ma leczenie paliatywne.

Jacek Gaworski: Po wykryciu przerzutów lekarze dosłownie rozłożyli ręce i stwierdzili, że nie mogę się zakwalifikować na żadne leczenie. Tym bardziej że równocześnie mam stwardnienie rozsiane.

Elżbieta Gaworska: Wybłagaliśmy jednak kolejną konsultację u lekarza. Nawet nie wiedzieliśmy, że będzie to kwalifikacja do leczenia paliatywnego. Oczywiście nie ma szans na wyzdrowienie, ale pewne substancje mogą spowolnić rozwój choroby i rozrost przerzutów. Podaje się dwa bardzo toksyczne leki. Jednego z nich Jacek nie może przyjąć, bo jego organizm jest za bardzo wycieńczony. Co dwa tygodnie jeździmy na wlewy. Mąż przyjmuje też radioterapię paliatywną. Lekarz ostrzegł, że może to pogorszyć stan Jacka, ale chwytamy się wszystkiego. Niestety przerzuty są bardzo agresywne. Rak dosłownie zjada męża.

Kiedy umawialiśmy się na rozmowę, ostrzegł pan, że być może nie znajdzie sił.

Jacek Gaworski: Codziennie jestem na środkach przeciwbólowych, a czuję, jak gdyby ktoś miażdżył mi klatkę piersiową. Bez leków miałem wrażenie, że ktoś dosłownie łamie mi kości. Ból towarzyszył mi w każdej sekundzie, niezależnie od pozycji. Nie mogłem nawet na chwilę odetchnąć.

Elżbieta Gaworska: Najgorzej mąż czuje się po wlewach. Zawsze jest niewiadoma, jak zareaguje organizm. Dostaliśmy dwie kartki ze skutkami ubocznymi. Podchodzę jednak do tego tak, że paracetamol też może mieć skutki uboczne.

Boi się pan przyszłości?

Jacek Gaworski: W każdej sekundzie. Pobyt na oddziale onkologicznym z jednej strony cieszy, bo coś się dzieje, nie czekam biernie. Z drugiej - widzę, co choroba robi z ludźmi. Gasną w oczach, słabną, stają się cieniami samych siebie. Takie widoki uświadamiają nieuchronność choroby. Nie mam mocy, by zmienić swój los. Mógłbym powtarzać sobie, że dam radę, ale wiem przecież, że nie dam. Ja też każdego dnia staję się coraz słabszy, nie ma żadnego światełka w tunelu. Słyszę od pacjenta z oddziału: "trzy miesiące biorę chemię, a nie widzę poprawy, bardziej mi to szkodzi, niż pomaga". Nie tylko ja przestałem więc widzieć nadzieję. Jedynym pocieszeniem jest czas spędzony z bliskimi.

Elżbieta Gaworska: Lekarze są bardzo bezpośredni. Z jednej strony to dobrze, bo nie ma sensu zakłamywać rzeczywistości. Wiemy, na czym stoimy. Z drugiej - słowa specjalistów bolą. Kiedy patrzę na męża, myślę czasem, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Nie mogę uwierzyć, że Jacka za chwilę nie będzie. Przeżywamy wielki dramat. Mąż umiera, więc świat powinien się zatrzymać, a tymczasem nic takiego nie ma miejsca. Jacek się przygotowuje. Mówi mi, jaką piosenkę mam mu puścić na pogrzebie. Rzuca: "będzie mi tam ciebie brakowało". Czuję wtedy, jak gdyby ktoś żywcem wydzierał mi serce. Boli też, gdy ludzie piszą Jackowi: będzie dobrze. Ja wiem, że nie będzie.

Co im pani odpisuje?

Elżbieta Gaworska: Nic. Jest jak jest. Jesteśmy losowi wdzięczni, że mimo wszystko ciągle możemy cieszyć się sobą. Pisaliśmy do wielu klinik, szukaliśmy pomocy dosłownie na całym świecie. Dostajemy same negatywne odpowiedzi. Może jest jakieś rozwiązanie, ale go nie widzimy. To nas przeraża. Mimo to nie przestaję szukać ratunku. Jacek jako sportowiec też się nie poddaje. Nie wiemy, czy będzie żył kilka tygodni, czy miesięcy. Ile dni wyszarpiemy śmierci, tyle będziemy mieć.

Jacek Gaworski z żoną Elżbietą (fot. archiwum prywatne). Jacek Gaworski z żoną Elżbietą (fot. archiwum prywatne).

W "Kamizelce" Bolesława Prusa mąż w tajemnicy przed żoną przesuwa sprzączkę kamizelki, a ona w ukryciu skraca pasek spodni. Byle druga strona nie dostrzegła, jak przez chorobę znika ciało mężczyzny. Państwo też się często okłamują, by podnieść się na duchu?

Jacek Gaworski: Szczerze mówiąc tak, stosujemy podobną strategię. Głupio się przyznawać, ale komentując swoje samopoczucie, w dziewięćdziesięciu procentach okłamuję Elę. Żona daje z siebie wszystko, żebym cierpiał jak najmniej. Gdybym faktycznie opowiadał, jak boli, tylko by się podłamała. Często mówię, że jest troszkę lepiej niż wczoraj, a prawda wygląda inaczej.

Elżbieta Gaworska: Jacek myśli, że jest sprytny. A przecież wystarczy, że na niego spojrzę i dostrzegam cierpienie. Też nic nie mówię, żeby nie sprawiać mu przykrości. Powiedzieliśmy sobie, że tylko od nas zależy, jak przeżyjemy ten ostatni etap życia Jacka. Możemy usiąść i płakać, ale możemy też każdego dnia cieszyć się sobą. Staramy się nie rozdrapywać ran, nie wracać do przeszłości. Jest beznadziejnie. Ale przecież ciągle budzimy się obok siebie, możemy razem zjeść śniadanie, spędzić czas z córką. Cieszymy się, że Patrycja ma wspaniałego męża, który zapewnia jej poczucie bezpieczeństwa. Pod tym względem Jacek ma spokojną głowę. Od początku wiedzieliśmy, że przyszły partner będzie musiał zaakceptować naszą historię i przyjąć Patrycję z całym jej bagażem. Bogu dzięki, tak się właśnie stało. Dla nas jako rodziców to bardzo ważne, tym bardziej że choroba męża bardzo wpłynęła na życie córki.

W jaki sposób?

Elżbieta Gaworska: Przy gorączce powyżej 39 stopni Jacka całkowicie odcina, staje się wiotki. Trzeba go nosić, a ja już nie jestem w stanie. Czwarta nad ranem, nagle dzwonię do Patrycji i Michała. Ubierają się i przyjeżdżają, bo tatę trzeba przenieść do łazienki. Umyć go, zrobić zimny prysznic, żeby zbić temperaturę. W ciągu dnia trzeba go nieraz nakarmić, ubrać.

Jacek Gaworski: Są dni, kiedy jeszcze jakoś sobie radzę, jednak zazwyczaj wymagam ciągłej opieki. Mam w życiu sporego pecha, ale akurat z rodziną niesamowicie mi się poszczęściło. Używając metaforyki sportowej, żona w każdym sezonie jest w coraz lepszej formie. Zaskakuje nawet mnie. Nie wiem, jak daje sobie radę z ciągłymi obciążeniami fizycznymi i psychicznymi. Dla mnie Ela jest mistrzynią olimpijską i wielokrotną mistrzynią świata.

Kiedyś powiedział mi pan, że ratuje pana także sport. Że gdyby nie szermierka, nie miałby pan siły do walki. Zakończył pan już karierę, a nie słyszę w pana głosie, by się pan poddał.

Jacek Gaworski: Teraz motywacją jest codzienność.

Elżbieta Gaworska: Jacek urodził się walczakiem. Lekarze postawili na nim krzyżyk. Zewsząd słyszymy, że już się z tego nie wygrzebie, że nie ma co robić złudnej nadziei. Znam jednak swojego męża - będzie walczył do ostatniego tchu. Nawet jeśli na końcu drogi nie czeka go żadna nagroda. I nikt nie powie, że nastąpiło cudowne ozdrowienie. Bardzo wiele osób dzwoni do niego z podziękowaniami. Są wdzięczni, bo Jacek stanowi dla nich motywację. To dla nas piękne. Mąż ma pełne prawo rwać włosy z głowy albo położyć się i powiedzieć: "dajcie mi spokój, chcę już umrzeć". A tymczasem ani myśli o złożeniu broni.

Gdy kilka lat temu pierwszy raz się spotkaliśmy, mówili państwo, że walka z rakiem jest upokarzająca, bo trzeba o wszystko "żebrać". Aktualne?

Elżbieta Gaworska: Oczywiście. Usłyszałam ostatnio, że część leków przyjmowanych przez Jacka jest bardzo droga. Na miłość boską, państwo polskie chyba przez to nie zbankrutuje! A Jacek jest już na ostatnim etapie. Zakwalifikował się na leczenie, lecz koszty chorowania i tak są bardzo wysokie. W ostatnim roku zrobiliśmy trzy badania PET z własnej kieszeni – 15 tys. złotych. Gdyby nie to, nie wiedzielibyśmy, że Jacek ma przerzuty. Tymczasem, gdy mówię lekarzom, że chcemy przeprowadzić kolejne badania, pukają się w głowę. Dlaczego ciągle musimy ponosić konsekwencje dziurawego systemu? Dam panu inny przykład: Jacek dostaje rentę na dwa lata. Urzędnik pisze, że mąż nieźle rokuje... Minęło dwadzieścia lat, a ciągle nie możemy się doprosić o stałą rentę. Jesteśmy przed kolejną komisją do ZUS-u. Po co? Przecież Jacek jest chory terminalnie!

Jak państwo sobie radzą finansowo?

Elżbieta Gaworska: Przez 20 lat zadłużyliśmy się łącznie na 200 tys. złotych. Pracuję na dwa etaty. Nastawiam budzik na 4:30, pędzę na uniwersytet, gdzie jako urzędnik siedzę nad umowami. A po zakończeniu zmiany idę sprzątać u ludzi. Później lecę do Jacka. W opiece nad mężem wymieniam się z zięciem i córką. Inaczej bym zwariowała. Boli mnie, że skoro zostało tak niewiele czasu, nie możemy być razem częściej. Ale rachunki same się nie zapłacą. Poza tym wiszą nad nami długi, wzięliśmy kredyt w banku. Uważamy się za ludzi honorowych. Choćbym miała się zajechać, to go spłacimy. Mąż sprzedaje za bezcen sprzęt sportowy. Cieszymy się, że ktoś chce go kupić. Inaczej nie bylibyśmy w stanie związać końca z końcem.

Są jeszcze dni, w których wbrew wszystkiemu wierzą państwo, że uda się pokonać chorobę?

Jacek Gaworski: Pani doktor od opieki paliatywnej powiedziała, że przez 25 lat nie miała żadnego pacjenta z czerniakiem błon śluzowych. Onkolodzy często też mówią wprost, że nie mają wielkiego doświadczenia z podobnymi przypadkami. Wierzę, że każdy wlew przedłuża mi życie. Jestem wdzięczny za każdy kolejny dzień. Ale mam świadomość, czym jest leczenie paliatywne.

Ostatnio w pracy nad pewnym reportażem usłyszałem od jednego z bohaterów: "Każdy człowiek musi w życiu na coś czekać. Nie można żyć bez nadziei". Na co czekają państwo?

Elżbieta Gaworska: Na cud.

Jacek Gaworski: Poza tym liczymy, że będzie nam dane być razem do samego końca.


Rozmawiał: Dariusz Faron, WP SportoweFakty

Elżbieta i Jacek Gaworscy zbierają środki na koszty związane z chorobą. Więcej informacji można znaleźć TUTAJ. Zachęcamy do wsparcia.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×