Jacek Gaworski: Mam dużo upadków

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Jak się w panu zbudował ten charakter do walki? Zawsze pan taki był?

Ze sportu. Trafiłem do szermierki jako dzieciak i odpowiednio mną pokierowano. Pochodzę z rodziny, jakby to brzydko nazwać - z marginesu. Wychowywałem się we wrocławskim trójkącie bermudzkim, w najgorszym otoczeniu. Jako dziecko więcej widziałem zła niż dobra. Mój pierwszy i zresztą do dziś jedyny trener - Krzysztof Głowacki - jest dla mnie jak ojciec. Zastępował mi tego prawdziwego przez wiele lat, nadal mam w nim wsparcie, dawał i daje mi rady. Prowadził mnie od początku, jako wychowawca i nauczyciel. Przygotował mnie do walki także w życiu.

Gdyby nie sport mógłby pan zbłądzić?

Miałbym olbrzymią szansę, bo dorastałem w takim środowisku. Pamiętam, kiedy jeszcze jako pełnosprawny wracałem wieczorami z treningów i zawodów, widziałem kolegów, którzy stali po bramach. Nie marzyli o niczym innym, tylko by się napić i komuś przyłożyć. Miałem u nich fory, wychowywałem się w ich otoczeniu, wiedziałem, że nic złego mnie nie spotka, kiedy będę ich mijał.

Pan zawsze umiał marzyć?

We Wrocławiu trafiłem do pilotażowej klasy szermierczej. Trener nas przekonał, że warto spróbować, bo będzie fajnie i będziemy często grać w piłkę nożną. Przeszliśmy testy sprawnościowe, zaryzykowaliśmy, ale umówmy się, że ta piłka to był magnes, takie sprytne zagranie trenera. Szermierka też nam się dobrze kojarzyła, bo z "Ogniem i mieczem" i z "Panem Wołodyjowskim", ale nie mieliśmy o niej pojęcia. W tym roku mija jednak czterdzieści lat, kiedy nie mogę bez niej żyć. Kiedy stała się moim sposobem na codzienność. Historia zatoczyła koło i we wrześniu tego roku mija 40 lat, jak zaczynałem pierwsze kroki szermiercze w SP85 i dziś również w niej trenuję.

Był pan blisko wyjazdu na igrzyska w Barcelonie w 1992 roku.

Wielokrotnie byłem mistrzem Polski, we wszystkich kategoriach wiekowych, indywidualnie i drużynowo. Na igrzyska rzeczywiście miałem duże szanse, do dzisiaj trener powtarza głośno, że mi je zabrano. Miałem półfinałową walkę z Bogdanem Zychem z Legii Warszawa. To był świetny zawodnik, ale przy stanie 9:9 sędzia popełnił błąd i przegrałem. Niby to zaważyło na moim wyjeździe do Barcelony, ale wcale nie jestem tego taki pewien. Byłem z Wrocławia, a jeśli można tak powiedzieć, szermierka była z Warszawy. Zych był z Legii, trener reprezentacji był z Legii, a mnie było bardzo trudno się przebić, musiałbym być dwa razy lepszy, by nikt nie przyczepił się do mojej obecności w drużynie. Polski floret był wtedy bardzo mocny na świecie. O Barcelonie już nie myślę, poszło w zapomnienie. Na tamte czasy wyciągnąłem ze sportu tyle, ile mogłem.

Coś poza sukcesami na planszy?

Na początku kariery, w kategoriach młodzieżowych, i na początku seniorskiej to była forma ucieczki. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych trudno było znaleźć pieniądze, by podróżować po Polsce, a co dopiero mieć zgodę na zagranicę. Czułem się wyróżniony, że mogłem zwiedzać świat. Chciałem poznawać nowe, chciałem się uczyć. Dopiero kiedy minął pierwszy zachwyt innymi kulturami, dalekimi krajami, zobaczyłem, że moja praca na treningach może przynieść także sukces sportowy. Wcześniej po prostu korzystałem z tego, że mogłem przekraczać granice. Pamiętam wyjazd do Sao Paulo na mistrzostwa świata, kiedy jeszcze na dwa dni przed wylotem nie miałem na niego zgody. Sprawa miała być nie do przejścia, nie udało się załatwić paszportu. Ale ktoś gdzieś zadzwonił, znalazł jakieś dojście. W tamtych czasach wszystko zależało od tego czy ktoś "wciśnie guzik", żeby ktoś inny mógł zobaczyć coś poza komunizmem.

Ma pan przyjaciół z tamtych czasów?

Szermierka jest sportem dość hermetycznym. Do dzisiaj spotykamy się z kolegami z drużyny. Wróciłem do sportu, już trochę innego, bo na wózkach, ale ciągle mam okazje do rozmów ze znajomymi ze starych czasów. Są trenerami, startują w zawodach weteranów. To dość duże grono.

Sam wpadł pan na pomysł, by spróbować sił na wózku?

Po kilku latach leczenia zacząłem dochodzić do siebie. Inicjatywa powrotu do sportu nie była jednak moja - Michał Morys, trener kadry niepełnosprawnych, namawiał mnie, żebym spróbował w ten sposób się rehabilitować. "Może ci się uda, a może nie. Szermierkę masz w małym palcu, nie trzeba cię szkolić, uczyć" - powtarzał. Musiałem tylko przestawić się na wózek. Przyjąłem propozycję wyjazdu na mistrzostwa Polski do Warszawy. Miałem się nie przejmować, w każdej chwili mogłem się wycofać. Ale wpadłem, wciągnęło mnie.

Rywalizacja nadaje dodatkowego sensu w pana życiu?

Czuję radość, że mogę przebywać wśród ludzi. Co ważne - ludzi, którzy mnie akceptują. Każdy jest tu po jakiejś historii, każdy ma kartę choroby. Oni wszyscy walczyli o to, żeby pokazać, że mogą. Że chociaż są niepełnosprawni, to nie znaczy, że mają siedzieć w domu, ale mogą dać radę. Pomyślałem, że skoro oni mogą - to ja też. Coś tam zacząłem wygrywać, ale dużo mi do nich brakowało, tylko że zaangażowanie w sport, pracę dało mi światełko, pomyślałem, że mogę osiągnąć sukces. Nie marzyłem wysoko - chciałem być na treningu, rywalizować. Wykrzyczeć się, wewnętrznie też. Szermierka to taki sport, że można się wyżyć nie robiąc nikomu krzywdy, a krzyk po akcji pomaga w życiu codziennym. Wtedy już nie chce się krzyczeć z rozpaczy.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×