Redakcja PZTS: W rodzinnym Koszalinie miał pan zostać tenisistą, a nie tenisistą stołowym?
Jakub Dyjas: Rodzice najpierw wozili mnie na treningi tenisa ziemnego. Kiedy jednak okazało się, że szkolenie dziecka jest bardzo drogie, zdecydowali, że spróbują rozwijać moją sportową pasję w klubie tenisa stołowego o nazwie Koszalinianin. Jednocześnie w podstawówce trenowałem piłkę ręczną, jedną z najważniejszych dyscyplin w Koszalinie. Radziłem sobie nieźle, ale nie byłem najlepszy. Z mojej klasy zawodowo w szczypiorniaka gra Jakub Radosz. Inna sprawa, że w mieście królują nie piłkarze ręczni, a piłkarki ręczne, które są w superlidze.
Sportowy Koszalin to także, a może przede wszystkim, medaliści olimpijscy judoka Marian Tałaj i biegaczka Małgorzata Hołub-Kowalik.
Mój tata próbował sił w judo, a ja będąc w przedszkolu miałem zajęcia z taekwondo. A co do wyżej wymienionych sportowców, każdy chciałby pójść w ich ślady. Mnie też marzy się podium igrzysk olimpijskich. Najbliższa szansa to zawody w Paryżu w 2024 roku. Będę miał 29 lat, a więc idealny wiek do zdobywania sportowych szczytów. Wcześniej chciałbym regularnie wygrywać z najlepszymi na świecie oraz sięgać po medale mistrzostw Europy i globu. W czempionacie kontynentu wywalczyłem już 3 medale, ale ambicje są większe.
ZOBACZ WIDEO: Mistrzyni olimpijska zrobiła niezłe show. "Taniec z różowym młotem"
Jako dziecko marzył pan o karierze Andrzeja Grubby czy Lucjana Błaszczyka?
Pamiętam, że mając 9, może 10 lat najchętniej oglądałem Szwedów Waldnera i Perssona, ale jeszcze bardziej lubiłem szwajcarskiego tenisistę Federera. Oczywiście już wtedy znałem nazwiska Grubby, Kucharskiego, Błaszczyka i Krzeszewskiego. To sławy polskiego tenisa stołowego.
Zapytaliśmy nieprzypadkowo o Grubbę i Błaszczyka, bowiem oni przed panem zapisali piękną kartę w Bundeslidze.
Trenerzy w niemieckich klubach wspominali m.in. Andrzeja Grubbę, przypominając nawet konkretne mecze, akcje i jego zachowania. W superlatywach o nim się wypowiadali, podkreślając np. że potrafił świetnie grać słabszą lewą ręką. Tak naprawdę znakomicie radził sobie obiema. Podkreślali także, że Grubba był spokojny, opanowany, w przeciwieństwie do wulkanu energii Leszka Kucharskiego.
A pan był porównywany do najlepszych rodaków?
Trudno porównywać zawodników z różnych epok, bo jednak tenis stołowy lat 80. i 90. był zupełnie inny. Oczywiście miło, że docenia się moją pracę i osiągnięcia.
W Niemczech spędził pan 7 lat, z czego ostatnie 5 w najwyższej lidze. Sukcesy były satysfakcjonujące?
W barwach Schwalbe Bergneustadt i Fortuny Passau grałem w 2 lidze, a wcześniej rozegrałem sezon w Lotto Superlidze w Energi-Manekinie Toruń. W Bundeslidze z Liebherr Ochsenhausen zdobyłem i mistrzostwo, i Puchar Niemiec, ale analizując poszczególne sezony jestem zdania, że powinniśmy wycisnąć więcej. Możliwości sportowe predestynowały nas do wygrania powtórnie ligi oraz pucharu.
Sukcesy za zachodnią granicą przekładały się na nagrody i premie finansowe? Kiedy Lucjan Błaszczyk opowiadał, że co kilka miesięcy dostawał nowe auto do użytkowania.
Nie, aż tak dobrze nie mieliśmy, choć też była możliwość korzystania z samochodu służbowego. Ja miałem swój, polski, którym przyjechałem z Koszalina. Jeszcze zanim zdałem egzamin na prawo jazdy, miałem zakupione swoje pierwsze auto, więc motywację miałem ogromną. Za pierwszym razem oblałem, ale niedługo później wyszło poszło po mojej myśli i w asyście taty udałem się do Niemiec. Sam trochę się obawiałem, bo to długa podróż, ale już później samodzielnie podróżowałem po Europie.
Dlaczego w wieku niespełna 25 lat wrócił pan do Polski?
Pierwszym czynnikiem było to jak potraktowano mnie w Ochsenhausen. Po prostu dostałem słabą ofertę przedłużenia umowy. Po drugie, żona Marta była w ciąży i rozważaliśmy powrót do ojczyzny. Propozycji z klubów niemieckich praktycznie nie miałem, konkretne były za to władze Dekorglassu Działdowo i tam się przeniosłem.
W Europie, jeszcze przed pandemią i wojną, w czołówce finansowej były dwa kluby z Rosji, z Orenburga i Jekaterynburga.
Nigdy stamtąd nie miałem propozycji gry, natomiast chcieli mnie Francuzi, Włosi, Belgowie, a nawet Japończycy i ostatnio Egipcjanie. Podobno liga rozgrywana jest tam w formie turnieju w krótkim czasie, więc może zdecyduję się na krótkoterminowy kontrakt w Afryce Północnej, o ile otrzymam zgodę Dekorglassu i nie będzie to kolidowało z Ligą Mistrzów i Lotto Superligą.
Co było najtrudniejsze po przenosinach z Ochenhausen do Gdańska, gdzie pan na co dzień mieszka i trenuje?
Kilka miesięcy szukałem optymalnych rozwiązań jeśli chodzi o mój trening, tzn. musiałem wybrać taki system, w którym najszybciej będę robił postępy. W tenisie stołowym równie ważny jest i trening na stole, i mentalny, i fizyczny. To wszystko trzeba umiejętnie połączyć. Mnie się udało, zresztą świadczą o tym wyniki w tym sezonie superligi. W singlu miałem 32 zwycięstwa i tylko 2 porażki.
Najgłośniejsza była jednak wygrana z Japończykiem Harimoto w MŚ w Houston.
Wyeliminowałem zawodnika rozstawionego z nr 2, dlatego tak wiele się o tym mówiło i pisało. Dla mnie to było niezwykle cenne zwycięstwo, bardzo motywujące do dalszej ciężkiej pracy. Wiem, że mogę ogrywać czołówkę światową. Po rozczarowaniu związanym z brakiem kwalifikacji na igrzyska w Tokio, bardzo potrzebowałem takiego sukcesu.
Ale też wprowadziłem ważną zasadę, mam 24 godziny na rozpamiętywanie zwycięstw i porażek. Po tym czasie wyznaczam kolejne cele. Marzę o spektakularnych osiągnięciach międzynarodowych, ale też chciałbym jeszcze zagrać z moją żoną Martą w mikście w mistrzostwach Polski. Zdobyliśmy już medal w tych zawodach, ale nie złoty. Za kilka miesięcy po raz drugi zostaniemy rodzicami, więc może zaplanujemy wspólny występ na 2024 rok.
Czytaj także:
- Zawsze najmłodszy, najczęściej najlepszy. Miłosz Redzimski bije kolejne rekordy
- Wyłoniono zwycięzcę Lotto Superligi. Powrót na szczyt po trzech latach