Tomasz Krzeszewski oczarował pingpongowy świat niespotykanym i skutecznym serwisem

Materiały prasowe / PZTS / Na zdjęciu: Tomasz Krzeszewski
Materiały prasowe / PZTS / Na zdjęciu: Tomasz Krzeszewski

- To była zupełna nowość. Rywale nie mieli na niego pomysłu - powiedział Tomasz Krzeszewski. Jego serwis długo był ogromnym wyzwaniem dla rywali. W ten sposób miał duży wpływ na światowy tenis stołowy.

W tym artykule dowiesz się o:

Redakcja PZTS: Minęło 20 lat od srebrnego medalu Mistrzostw Europy w deblu Tomasza Krzeszewskiego i Lucjana Błaszczyka. Jakie miejsce zajmuje w hierarchii waszych sukcesów?

Tomasz Krzeszewski: To olbrzymie osiągnięcie, finał mistrzostw kontynentu, chociaż czuliśmy, że możemy zdobyć nawet złoto. Byliśmy wtedy jedną z najlepszych par deblowych na świecie. W finale w Zagrzebiu rywalizowaliśmy z Niemcami Timo Bollem, wschodzącą gwiazdą, dziś legendą tenisa stołowego, i Zoltanem Fejerem-Konnerthem, słabszym z Niemców.

My z Luckiem Błaszczykiem zagraliśmy dobrze, Boll też, a na nasze nieszczęście do poziomu wszystkich dostosował się Fejer-Konnerth. Bywało, że miał gorszy dzień, odstawał od Bolla, ale w finale spisywał się koncertowo. Strasznie żałowaliśmy tej porażki, bo przecież tytuł był w zasięgu. Już kilka lat wcześniej wygraliśmy prestiżowe turnieju w Szwecji i we Francji i w nas upatrywano nawet kandydatów do olimpijskiego podium.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: ta dziewczyna wymiata! Zobacz jej popisy

Takie szanse wypracowaliście sobie dwie. W 2000 roku w Sydney dotarliście do 1/8 finału, zaś cztery lata później w Atenach byliście w ćwierćfinale.

W Australii prowadziliśmy z parą Kong Linghui/Liu Guoliang 2:1 w setach i 10:5 w czwartym. Grało się wtedy do 21 punktów. Byliśmy lepsi od Chińczyków i wierzyliśmy w zwycięstwo. Niestety dla nas zdesperowany Liu Guoliang w tym momencie zaczął serwować w inny sposób, drugą okładziną, bekhendową, której w ogóle nie używał! Taki serwis, jaki później stosował w Polsce Wang Zeng Yi, był dla mnie zupełnie nieznany. Po raz pierwszy zobaczyłem go na igrzyskach w Sydney. Nie potrafiłem go odebrać, Chińczycy doszli na 9:10, choć po chwili wygrywaliśmy 11:9. Ostatecznie jednak musieliśmy uznać ich wyższość.

W Atenach o wejście do ósemki pokonaliśmy Tajwańczyków Chiang Peng-Lunga i Chuang Chih-Yuana. Silni przeciwnicy, ale z takimi regularnie wygrywaliśmy dwie dekady temu. Jeszcze raz wrócę do ME 2002, gdzie ograliśmy m.in. Serbów Aleksandara Karaksevicia i Slobodana Grujicia oraz Francuzów Damiena Eloi i Patricka Chilę.

W meczu o medal igrzysk w 2004 roku spotkaliśmy się z Chińczykami Chen Qi i Ma Linem. W czwartym secie, przy stanie 1:2, prowadziliśmy 10:6. To był czas po zmianach w tenisie stołowym, kiedy sety skrócono do 11 punktów. Powinniśmy wyrównać na 2:2, ale nie wykorzystaliśmy czterech setboli.

Nie mieliście szczęścia do turniejów olimpijskich? Odpadaliście w 1/8 i 1/4 finału po porażkach z późniejszymi wicemistrzami i mistrzami igrzysk.

To fakt, zabrakło lepszego losowania. Gdybyśmy znaleźli się w innej części drabinki, dziś moglibyśmy być medalistami olimpijskimi. Inne pary azjatyckie, z Korei Południowej czy Hongkongu, ale też europejskie, były do pokonania.

A jaki wpływ na waszą grę miały wspomniane zmiany, skrócenie seta z 21 do 11 pkt, ale także powiększenie piłeczki z 38 do 40 milimetrów?

W grze do 11 punktów trzeba było być jeszcze lepiej przygotowanym mentalnie do walki, pojawiło się sporo trudnych końcówek. Każda akcja była ważna, nie można było sobie pozwolić, by rywal szybko odskoczył na kilka punktów.

Z których sukcesów w karierze zawodniczej jest pan najbardziej dumny?

Z pewnością ze zwycięstwa w World Tourze w Rotterdamie na początku tego wieku. Grałem wspaniale, pokonując znakomitych rywali. Najpierw Rosjanina, kolegę klubowego, a potem Greka Kreangę, Duńczyka Maze’a, Białorusina Samsonowa, Chińczyka Zhao, który jakiś czas temu miał epizod w superlidze w Dekorglassie Działdowo, i wreszcie Niemca Bolla. Droga jak po tytuł mistrza Europy, z wyłączeniem oczywiście Azjaty.

Inna sprawa, że były turnieje, w których też błysnąłem, m.in. w Szwecji wygrywając z Kim Taek-Soo z Korei Południowej i Lucjanem Błaszczykiem. Ogranie Lucka było wielkim sukcesem, nie potrafiłem go pokonać przez 7 lat. Na zawodach w Katarze zwyciężyłem Koreańczyka Oh Sang Euna, późniejszego pingpongistę Dartomu Bogorii Grodzisk Mazowieckiego, i Liu Guozhenga, do niedawna trenera chińskiej kadry. Dzięki temu awansował na 23. miejsce w rankingu światowym.

Miał pan opinię jednego z najlepiej serwujących tenisistów stołowych w Europie czy też na świecie? Czy wręcz najlepszego?

Słyszałem bardzo pochlebne opinie, w tym od Azjatów, że mój serwis jest bardzo trudny. Szczególnie miło zrobiło mi się podczas jednego ze szkoleń w Warszawie, organizowanych przez Jerzego Grycana. Prowadzący wykład Chińczyk Li Xiaodong widząc mnie na sali przerwał i po chwili powiedział: drodzy państwo, jest z nami człowiek, który z powodu swojego serwisu miał duży wpływ na światowy tenis stołowy i dokonał ważnej zmiany! W odpowiedzi na jego trudny serwis wymyślono flip bekhendowy. Dziś wielu zawodników w ten sposób odbiera podanie rywala. Wcześniej odbierano forhendem, co było dogodnym sposobem do ataku.

Od kogo uczył się pan serwisu?

Wyglądało to tak, że Piotrek Szafranek podglądał, w jaki sposób serwuje Francuz Christophe Legout, a następnie ja udoskonaliłem "Szafy" serwis, czyli tzw. wkręt, z boczną, odwrotną rotacją. To była zupełna nowość. Rywale nie mieli na niego pomysłu. Odbiór forhendem nie działał, więc wymyślono wspomniany flip bekhendowy. I już nie odbierali tak pasywnie, nie można było tak łatwo atakować po serwie.

Mając niewiele ponad 30 lat zakończył pan karierę. Powodem były problemy z kręgosłupem.

Pierwszy raz dysk wypadł mi w 2005 roku. Poddałem się operacji, by po jakimś czasie wrócić do grania. Byłem wtedy zawodnikiem ligi niemieckiej. W następnym roku pojechałem na turniej do Chorwacji i tam podczas rozgrzewki coś mi strzeliło w kręgosłupie, poczułem potworny ból. Konieczność była taka, że musiałem podejść do stołu, mimo wypadnięcia dysku. Rywalem był Słoweniec Lasan Sas, a ja następnego poranka nie byłem w stanie podnieść się z łóżka. Marcin Kusiński wiózł mnie do Polski w pozycji leżącej.

I już nigdy nie zagrał pan oficjalnego meczu?

Miałem 32 lat i to był koniec kariery zawodniczej. Odbyłem wtedy szalenie istotną rozmowę z profesorem Markiem Haratem z Bydgoszczy, z którym znałem się już wcześniej. On zaczynał karierę w medycynie na WAM Łódź, a ja z kolei swoje początki sportowe miałem we Włókniarzu. Harat zapytał, czy poradzę sobie w życiu bez gry w tenisa stołowego. Bo jeśli tak, to lepiej abym skończył karierę. Miałem kilka dysków przesuniętych, a druga operacja wiązała się z dużym ryzykiem, że będą kolejne. Dlatego do niej nie doszło. Więc dziś mogę powiedzieć, że jestem niepokonanym mistrzem Polski. W 2004 roku po raz drugi zdobyłem tytuł w singlu i już więcej nigdy nie wystartowałem w tych zawodach.

W 2008 roku został pan trenerem reprezentacji. Jak pracowało się z zawodnikami, którzy byli dotąd kolegami z sali treningowej?

To było trudne i zdawałem sobie sprawę, że pewnym zagrożeniem są koleżeńskie relacje z niektórymi tenisistami stołowymi. Ułożyłem relacje na linii trener-zawodnik w taki sposób, aby nie było niedomówień, zgrzytów itd. W wolnym czasie dalej byliśmy kolegami. Z pewnością pomogło mi to, że znałem tenis stołowy na najwyższym poziomie z własnego doświadczenia, znałem wszystkich rywali, miałem sporą wiedzę praktyczną, m.in. dotyczącą techniki gry.

Na co najczęściej zwraca pan uwagę w czasie krótkich przerw między setami?

Staram się błędów nie wytykać, przeciwnie - mówię o atutach mojego zawodnika, o tym w jaki sposób zdobywa punkty i jak powinien grać, by dalej z tego korzystał, jak ma zdobywać przewagę.

Pod pana wodzą złote i srebrne medale ME w deblu zdobywali Wang Zeng Yi i Lucjan Błaszczyk, razem, ale też w parze z Tanem Ruiwu z Chorwacji.

To były wspaniałe osiągnięcia i o nich opowiem, ale dla mnie w pracy trenerskiej najważniejszy był awans drużyny na igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro. Z Wandżim i Danielem Górakiem zespół tworzył sporo młodszy Kuba Dyjas. Wiele osób twierdziło, że nie zakwalifikujemy się do Rio, a jednak kilkuletnia praca dała efekty. Daniel i Wandżi mieli ponad 30 lat, a do nich dołączył 20-letni Kuba, który bez kompleksów grał w mistrzostwach Europy w Rosji i świata w Malezji. Szybko awansował w rankingu światowym, co miało przełożenie na naszą drużynę.

Na zdjęciu: Jakub Dyjas (fot. PZTS)
Na zdjęciu: Jakub Dyjas (fot. PZTS)

A co do wspomnianego debla, trzeba rozumieć rozwiązania taktyczne i wiedzieć, jakie lubi swój partner. Jak atakować, jak odbierać, z jaką grać rotacją, by miał łatwiej. Następna kwestia, czy gramy z osobą prawo- czy leworęczną. Teraz debla nie ma oddzielnie w programie olimpijskim, ale jest częścią rywalizacji drużynowej. Do łask wrócił zaś mikst, stąd nasze wspólne męsko-damskie zgrupowania szkoleniowe z kadrą kobiet.

Z Tanem Ruiwu porozumiewał się pan po chorwacku? Nauczył się pan tego języka za czasów występów w klubie z Zagrzebia?

Z nim mogłem rozmawiać po chorwacku, ale wybraliśmy inne rozwiązanie. Debel Wang Zeng Yi/Tan Ruiwu prowadził mój asystent Xu Kai. Powód był oczywisty, wszyscy pochodzili z Chin i świetnie im się współpracowało, nie mówiąc o bezproblemowej komunikacji. A z czego wynikają sukcesy naszych reprezentantów w tej konkurencji? Trenujemy debla na co dzień na zgrupowaniach, jest on w polskiej superlidze.

W tamtym roku Samuel Kulczycki i Maciej Kubik zostali mistrzami Europy juniorów, a Jakub Dyjas i Belg Cedric Nuytinck wicemistrzami w seniorach. W igrzyskach, o czym mówiłem, nie ma medali stricte w deblu, lecz jest on ważny. Chciałbym, abyśmy ponownie znaleźli się na igrzyskach i powalczyli o jak najlepszy wynik. W Paryżu Kuba Dyjas będzie miał niecałe 29 lat, Marek Badowski 27, Samuel Kulczycki 22, Maciej Kubik 21 i Artur Grela 24. Mamy młody i perspektywiczny zespół.

Pracując w reprezentacji i klubie Energa Morliny Ostróda pozostaje niewiele czasu wolnego. A wędkarska pasja jest czasochłonna.

Ciągłe wyjazdy sprawiają, że mało mam czasu dla rodziny i na hobby. Uwielbiam wędkarstwo, ponieważ w ten sposób odpoczywam, obcuję z naturą. Potrafię wstać w środku nocy, by pojechać łowić sandacze czy szczupaki. Pasję przejąłem po tacie, który zabierał mnie na ryby. A w zawodach wędkarskich wziąłem udział tylko raz, na jeziorze Szeląg Mały przy hotelu Anders w Starych Jabłonkach. I wygrałem. Zaprosiłem Stefana Dryszela, byłego mojego trenera w reprezentacji, dziś dyrektora sportowego PZTS. Szkoda, że nie znaliśmy przepisów, bo moimi pięcioma szczupakami mógłbym się podzielić ze Stefanem, i wtedy obaj bylibyśmy na miejscach 1-2.

Czytaj także:
Stuprocentowa skuteczność gości w Lotto Superlidze! Niedziela pełna emocji
Znakomity debiut LOTTO Polski Cukier Gwiazdy w Pucharze Europy!

Komentarze (0)