Stanisław Frączyk bohaterem austriackiego Stockerau

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Stanisław Frączyk
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Stanisław Frączyk

Nigdy sławą nie dorównał największym mistrzom, ale zapisał piękną kartę w historii polskiego i austriackiego tenisa stołowego. To opowieść o Stanisławie Frączyku, który ciężko doświadczony przez los, potrafił dojść na szczyt.

W tym artykule dowiesz się o:

Redakcja PZTS: Przed erą Andrzeja Grubby, Leszka Kucharskiego, Stefana Dryszela, czy Andrzeja Jakubowicza, w polskim tenisie stołowym dominowali bracia Frączykowi - Stanisław i Zbigniew?

Stanisław Frączyk: Było nas kilku zawodników w podobnym wieku, my ze Zbyszkiem, Witold Woźnica, Andrzej Baranowski, Rysiek Czochański, Marek Skibiński. Przed dekadę, od końcówki lat 60. do końcówki 70., zwyciężaliśmy w singlu i deblu w indywidualnych mistrzostwach kraju.

W 1976 roku doszło do niecodziennego wydarzenia, w finale MP w Lublinie spotkał się pan z bratem.

Broniłem tytułu wywalczonego w Gliwicach, gdzie w jaskini lwa pokonałem miejscowego faworyta Witka Woźnicę. On miał już 6 złotych medali, a ja zdobyłem pierwszy. Z kolei w 1974 roku - także w Lublinie - triumfował starszy ode mnie o 2 lata Zbyszek. Brat był moim pingpongowym wzorem, długo próbowałem go dogonić. Wtedy udało mi się wygrać 3:0. Więcej o złoto MP nie rywalizowaliśmy, ale łącznie ze 20 razy graliśmy przeciwko sobie w rozmaitych turniejach.

ZOBACZ WIDEO: Tak wygląda w wieku 35 lat. Zdradziła receptę na niesamowitą figurę

Dlaczego wtedy bracia Frączykowie nie wystąpili w grze deblowej. Pan sięgnął po złoto wspólnie z Woźnicą.

Ciężko grało się rodzinnego debla. Z natury jestem dość spokojny, brat zaś wybuchowy. Popełniłem ze dwa, trzy błędy i Zbyszek mnie ochrzaniał. Po czwartej, piątej uwadze z jego strony i ja nie wytrzymywałem, dochodziło do kłótni. Byliśmy sportową mieszanką wybuchową. Inna sprawa, że ze mną ciężko grało się debla. Jestem po chorobie Heinego-Medina, moja prawa noga jest o 5 cm krótsza od lewej, do kolana dużo cieńsza. Nie byłem zbyt szybki, nie zawsze zdążyłem obiec partnera i zdążyć do piłki. Na szczęście nie wszystkim to przeszkadzało i w latach 1976-77 wygrywałem mistrzostwa Polski, najpierw ze wspomnianym Woźnicą, a potem Skibińskim.

W singlu nie miał pan sobie równych od 1975 do 1977 roku. Który z trzech finałów był najtrudniejszy?

Zdecydowanie wspomniany mecz z Witoldem Woźnicą w 1975 roku. Przeciwko mnie było 1,5 tysiąca kibiców na trybunach. Najlepiej wspominam zawody, które odbyły się w 1977 w Krośnie. Zakończyłem je z trzema złotymi krążkami. W mikście triumfowałem w parze z legendarną Danutą Szmidt-Calińską. Licząc wszystkie tytuły, w tym drużynowe w barwach łódzkiego Włókniarza, byłem 12 albo 13 razy mistrzem Polski. Później los sprawił, że zwyciężałem w austriackim czempionacie.

Zanim przejdziemy do pańskiego życia w okolicach Wiednia, przypomnijmy początki pingpongowe w Łodzi.

Pierwszą styczność z tym sportem miałem w klubie kościelnym. Do dyspozycji mieliśmy 3 stoły, ale warunkiem skorzystania z nich było uczestnictwo w kazaniu. Po mszy mogliśmy trenować. Później przeszedłem do Energetyka, klubu mieszczącego się koło mojego domu rodzinnego. W 1969 roku inny zespół z Łodzi - Elta awansował do 1. ligi i postanowiono mnie ściągnąć, by zwiększyć szanse na utrzymanie. Twierdzono, że jak dorzucę w każdym meczu po punkcie to beniaminek sobie poradzi. Na koniec sezonu okazało się, że zdobyłem więcej punktów niż pozostali zawodnicy razem wzięci, a i tak spadliśmy. Dostałem propozycję gry we Włókniarzu oraz ze Zjednoczonych Pabianice. Parę lat wcześniej w tym pierwszym usłyszałem, że nie mam talentu... W ramach przeprosin i przyznania się do błędu bardzo namawiali mnie na "transfer". Zgodziłem się, bo chciałem grać ze Zbyszkiem.

Jak radziliście sobie ze sprzętem do ping-ponga ponad pół wieku temu?

Młodsi czytelnicy będą zdziwieni, ale naszym największym zmartwieniem był brak odpowiedniej jakości piłeczek. Polskiej produkcji bardzo szybko pękały. Natomiast pierwszą rakietkę zrobiłem z pomocą ojca. Wycięliśmy z płyty szuflady, a potem przykleiliśmy do niej jakąś zwykłą gumę. My, pokolenie powojenne, praktycznie nic nie mieliśmy. Jeśli graliśmy w piłkę nożną, to szmacianką.

Wrócę do początku wywiadu, po waszej erze w reprezentacji zaczęli grać późniejsi medaliści mistrzostw świata i Europy, uczestnicy igrzysk olimpijskich.

Grubbę i Kucharskiego, młodszych o 6 i 7 lat, wprowadzałem do drużyny narodowej. Sytuacja wyglądała w ten sposób, że w 1976 roku w ME w Pradze byłem najmłodszym reprezentantem Polski, a w kolejnym sezonie w MŚ w Birmingham już najstarszym. Następowała zmiana pokoleniowa.

W tamtym czasie, cztery dekady temu, zaczęła się pańska przygoda z Austrią.

Sezon 1977/78 spędziłem w zespole z Kuehl. Wróciłem do Polski, a do Austrii pojechał Zbyszek. Przepisy w tamtych czasach były zagmatwane, sportowcom ciężko było opuścić kraj. Pamiętam jak dziś, 14 września 1980 roku wylądowałem w Wiedniu i wkrótce byłem w pobliskim Stockerau. Jestem tutaj do dziś.

W 2013 roku miejscowa hala została nazwana pana imieniem - Stani Fraczyk Arena. Jak do tego doszło?

Przede wszystkim było mi niezmiernie miło, bo przecież nie jestem mieszkańcem Stockerau od urodzenia. Ale rozsławiałem miasto, zdobywając 7 medali paraolimpijskich, w tym 3 złote, oraz krążki w mistrzostwach świata i Europy niepełnosprawnych. Nazwanie hali na moją cześć to jak wywalczenie mistrzostwa olimpijskiego w tenisie stołowym pełnosprawnych. Obok budynku postawiony ogromny kamień, a na nim jest tablica ze wszystkimi moimi najważniejszymi osiągnięciami.

Tym bardziej ogromne wyróżnienie, że w Stockerau trenuje kadra mężczyzn.

Austriacy mają dwa główne ośrodki, dla pingpongistek w Linzu oraz dla pingpongistów w Stockerau. Swego czasu reprezentację prowadził Jarosław Kołodziejczyk. Zresztą z Jarkiem mam ciągle kontakt, mieszka niedaleko ode mnie w Hollabrunn. Obecnie w klubie Stockerau występuje Michał Bańkosz.

Przez lata docierały do Polski informacje o pańskiej sportowej długowieczności.

W igrzyskach paraolimpijskich rywalizowałem po raz ostatni w 2016 roku w Rio de Janeiro. Miałem 64 lata. Niestety, miałem coraz większe problemy ze zdrowiem po wypadnięciu dysku i grałem na jednej nodze. Bardzo żałowałem, bo pewnie do dziś uczestniczyłbym w zawodach. Kiedyś moi podopieczni ze Stockerau stwierdzili, że "rękę mam jak mistrz świata, a nogi jak... portier". Muszę się trochę pochwalić, bowiem w 2013 roku podczas w turnieju w Żywcu pokonałem m.in. Jarosława Tomickiego, wicemistrza Polski, a także Jakuba Kosowskiego, byłego mistrza kraju. W internecie mnóstwo było komentarzy, że 61-letni dziadek Stanisław Frączyk ograł bardzo dobrych zawodników.

Po latach, kiedy analizuje pan występy i swoje, i Zbigniewa Frączyka, w czym był pan lepszy?

Miałem dobrą głowę do tenisa stołowego i nigdy nie pękałem. Obojętnie z kim walczyłem, byłem skoncentrowany i to mi pomagało. A brat w sytuacjach stresowych się spalał.

Dlaczego nie "poszedł" pan w politykę? Jest szanowaną postacią w Stockerau i regionie.

Od polityki trzymam się z daleka, nie angażowałem się po żadnej stronie i tak pozostanie. Byłem sportowcem, trenerem, a do polityki mi nie ciągnęło. Neutralność mi odpowiadała.

Jak często odwiedza pan ojczyznę?

Kiedyś bywałem dość często, 5-6 razy w roku, ale po śmierci teściowej przyjeżdżamy już rzadziej. Staram się uczestniczyć m.in. w grudniowych spotkaniach w klubie Energetyk. Rozgrywany jest wtedy turniej o puchar Stanisława Frączyka, więc staram się o jakieś fajne nagrody. Potem kolacja, a wspomnień nie ma końca. Zbyszek mieszka w Wiedniu, więc jesteśmy blisko siebie. W Polsce mieszkają dwie nasze siostry.

Czytaj także:
Trener nalegał, aby przesunęła termin ślubu
"Polska Ni Xia Lian" wciąż wygrywa

Komentarze (0)