Gasnące światło olimpijskie i 10 euro w Portugalii

Materiały prasowe / Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Piotr Skierski
Materiały prasowe / Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Piotr Skierski

Mając 18 lat Piotr Skierski pokonał mistrza świata oraz wicemistrza olimpijskiego w tenisie stołowym. Na igrzyskach w Barcelonie psikusa sprawiło mu... oświetlenie. Później pracował jako trener kadry juniorów Portugalii za 10 euro dziennie.

W tym artykule dowiesz się o:

Redakcja PZTS: Nikomu nieznany Piotr Skierski wygrywa z Janem-Ove Waldnerem i Kim Ki Taekiem. Szok? Niedowierzanie?

Piotr Skierski: Sensacją było zwycięstwo nad Waldnerem, złotym medalistą MŚ 1989, ale również rozmiary. Podczas meczu drużynowej Superligi w Szwecji, na jego terenie, triumfował w drugim secie do 9. Tyle że wtedy grało się nie do 11, a 21. Więc zdeklasowałem wielkiego rywala, później nazywanego "Mozartem ping-ponga". W tym samym czasie ograłem także Kim Ki Taeka, finalistę igrzysk w Seulu, gdzie tenis stołowy zadebiutował w olimpijskiej rodzinie. Do tego pojedynku doszło podczas Międzynarodowych Mistrzostw Węgier.

Uwierzył pan wtedy, że zostanie zawodnikiem klasy światowej?

Chyba nie myślałem w ten sposób o swojej karierze, zresztą to były seniorskie początki. W ciągu roku było zaledwie po kilka imprez międzynarodowych, nie kilkadziesiąt jak obecnie, więc ciężko było za każdym razem wygrywać z tuzami. Wtedy najlepsi byli Szwedzi, Chińczycy grali gorzej od nich.

Aż 3-krotnie pokonałem inną z wielkich postaci Joergena Perssona, m.in. w superlidze oraz lidze niemieckiej. Z kolei podczas jednej DME w 1994 roku zwyciężyłem Erika Lindha. Brakowało jednak w moim dorobku spektakularnych sukcesów w wielkich turniejach mistrzowskich, typu mistrzostwa globu czy kontynentu.

ZOBACZ WIDEO: Nowe porządki w reprezentacji Polski i PZPN!? | Z Pierwszej Piłki #28

Z chińskich gwiazd najczęściej grałem z Liu Guoliangiem, mistrzem olimpijskim z Atlanty. Za każdym razem przegrywałem. Jako młody człowiek został głównym trenerem reprezentacji swojego kraju, a potem prezesem Chińskiego Związku Tenisa Stołowego.

Był pan jednym z pierwszych polskich pingpongistów, którzy wystąpili w igrzyskach.

Kwalifikacje do Barcelony były drogą przez mękę, rozegrałem kilkanaście meczów, w większości zwycięskich i upragniony awans wywalczyłem. W decydującym meczu pokonałem Czecha Petra Korbela, a chwilę później wyciskał mnie ówczesny prezes PZTS Jerzy Dachowski. W Hiszpanii w singlu wystąpiłem obok Andrzeja Grubby. Igrzyska to coś wielkiego, niepowtarzalna impreza sportowego.

Kogo pan spotkał w wiosce olimpijskiej?

Interesowałem się wieloma dyscyplinami sportu, dlatego z przekazów telewizyjnych, zazwyczaj krótkich, znałem twarzy amerykańskich koszykarzy czy europejskich tenisistów. To byli "bogowie sportu", a na miejscu okazało się, że są zwykłymi ludźmi, jak my. Spożywaliśmy posiłki w tej samej restauracji, co Steffi Graf, Edberg, Boris Becker. Największą furorę robił jednak Dream Team, czyli zespół gwiazd basketu. Na żywo widziałem m.in. Charlesa Barkleya.

Faworytem pańskiej grupy był Ma Wenge, brązowy medalista MŚ z 1991 roku.

Trochę miałem pecha, bowiem w pierwszej grze prowadziłem 18:11 z Korbelem i wtedy zgasło światło na pół godziny. Po niespodziewanej przerwie wróciliśmy do rywalizacji, wygrałem tego seta, ale w dwóch kolejnych triumfował Czech. To niecodzienne zdarzenie jakoś wybiło mnie z rytmu, jak widać pomogło przeciwnikowi. Ograłem Chilijczyka Augusto Moralesa, zaś nie dałem rady Ma Wenge, który sięgnął ostatecznie po brąz.

W ojczyźnie zdobywał pan złote medale MP w deblu, mikście, drużynowo, a żadnego w singlu.

Trzy razy w finale przegrałem z Lucjanem Błaszczykiem. Z kolei w duecie z Luckiem pięciokrotnie wywalczyliśmy złoto w grze podwójnej. Później wyjechałem za granicę, w Austrii grałem w Kuehl, na tzw. dojazdy, zaś cztery lata spędziłem w Niemczech. To był moment, kiedy sam byłem sobie sterem i okrętem. Nie miałem trenera, więc z pomocą przyjaciół i znajomych z AWF Gdańsk przygotowywałem się do MŚ w Manchesterze w 1997 roku.

Korzystałem z porad biomechaników, fizjologów i innych specjalistów. Dbałem o dietę, o kondycję. W Anglii pokonałem m.in. Niemców Petera Franza w singlu i Torbena Wosika w drużynówce. Porażkę poniosłem z Japończykiem Hiroshim Shibutanim, nowocześnie grającym obrońcą, tzw. potrafiącym też atakować. W Polsce uczyliśmy się grać przeciwko defensorom, którzy jednak tylko przebijali piłkę na drugą stronę, a ten pingpongista prezentował inny styl.

Na przełomie wieków wrócił pan z rodziną do kraju, ale tylko na "chwilę".

W Niemczech nie żyło się nam źle, nie mogliśmy narzekać, lecz wciąż miałem sportowe ambicje. Wróciliśmy w 2000 roku, miałem dopiero 28 lat. Niestety, realia okazały się niesprzyjające. Co prawda z drużyną Legiz-Morliny Ostróda dotarliśmy do finału Pucharu Europy, ale brakowało nam tego niemieckiego profesjonalizmu, pracowitości, determinacji. Brakował niemieckiej mentalności w naszym polskim otoczeniu. Stąd też kolejny wyjazd, już do Portugalii.

Ale zanim o Maderze, przypomnijmy dwumecz finałowy PE z Vecernji List Zagrzeb, czyli zespół sponsorowany przez wydawcę "Gazety Wieczornej".

W Ostródzie zwyciężyliśmy 3:2, a ja wygrałem z wyżej notowanymi w rankingu Duńczykiem Alanem Bentsenem i Argentyńczykiem chińskiego pochodzenia Liu Songa. Ostatni set z tym drugim skończył się rezultatem 34:32. W rewanżu zaczęliśmy dobrze, bo Xu Kai pokonał Liu Songa, ale potem poniosła dwie porażki, a Darek Kich jedną.

Piotr Skierski z rodziną (fot. archiwum prywatne)
Piotr Skierski z rodziną (fot. archiwum prywatne)

Ponad 20 lat temu trafił pan do ćwierćfinałowego rywala pamiętnej edycji Pucharu Europy - Clube Desportivo Sao Roque.

Portugalczycy non stop dzwonili i pisali z propozycją, by do nich dołączyć. Pojechaliśmy na słoneczną Maderę i na dobre zapuściliśmy korzenie, obie córki są już dorosłe. A ja grałem w kilku klubach, byłem też grającym szkoleniowcem. Prowadziłem też zespół kobiet. Dostałem szansę nawet jako selekcjoner reprezentacji juniorów i pojechałem z nimi na mistrzostwa świata do marokańskiego Rabatu w 2013 roku. Współpraca z portugalskim związkiem okazała się niewypałem i po miesiącu zrezygnowałem. Mnie, trenerowi kadry, zaproponowali stawkę 10 euro przy wyjazdach zagranicznych. Natomiast podczas imprez krajowych miałem pracować za darmo. W tamtym okresie współpracowałem też z Europejską Unią Tenisa Stołowego, współprowadziłem zgrupowania dla młodzieży. Fajne, dorywcze zajęcie, jednak potrzebowałem stałej pracy, by utrzymać rodzinę.

Zajął się pan turystyką w charakterze przewodnika po Maderze, a całkowicie odszedł do tenisa stołowego?

Jeszcze 3 lata temu, już będąc przed 50. rokiem życia, pomogłem jednej z drużyn w walce do ekstraklasy. To był epizod. Nie chciałem rozmieniać się na drobne. Latami ciężką pracą wyrobiłem sobie nazwisko, więc po co mi porażki z dużo młodszymi? We wszystkim są limity.

Córki pozostały przy sporcie? Kiedyś opowiadał pan, że zajęły się koszykówką.

Obie grały na dobrym poziomie, młodsza w wieku 15 lat była już w ekstraklasie oraz kadrze Madery, starsza też miała talent, lecz chroniczne problemy z kostką przekreślił szansę na wyczynowe występy na parkiecie. Postawiły na edukację.

A pan z kim na co dzień współpracuje?

Kiedyś miałem głównie turystów z Niemiec, a na tę chwilę przede wszystkim mam kontakt z rodakami. Chętnie przylatują na Maderę. Jest początek lutego, a tutaj 20 stopni Celsjusza na plusie.

Z wyspą nierozerwalnie związane jest nazwisko Cristiano Ronaldo.

Jest tutaj jego hotel, pomnik, ale raczej rzadko wpada do rodzinnego Funchal. Niektórzy pytają o jego rodzinny dom, bo słyszeli, że się zachował, ale to nieprawda. Tego budynku już nie ma. Głośno się o tym nie mówi, ale Ronaldo miał trudne dzieciństwo. Dlatego tym bardziej czapki z głów przed nim, po tym co osiągnął w futbolu.

Wy, pingpongiści, w dawnych czasach też sporo graliście w piłkę na obozach.

Mieliśmy fajną grupę, na czele z Grubbą, Kucharskim, Dryszelem, Jakubowiczem, Klimkowskim oraz moimi rówieśnikami Dziubańskim i Kusińskim, a także młodszymi Błaszczykiem, Krzeszewskim, Szafrankiem i innymi. Uwielbialiśmy i bardzo dobrze radziliśmy sobie na piłkarskim boisku. Zakazane były wślizgi, a tak walka obywała się na całego. Co ciekawe, na jednym ze zgrupowań zmierzyliśmy się z juniorami młodszymi Lechii Gdańsk, wtedy chyba mistrzami Polski. Z nami w zespole byli ich bramkarz i trener, a wygraliśmy bardzo wysoko. Byli zdziwieni, że tenisiści stołową są tak wybiegani.

Selekcjonerem polskiej reprezentacji został Portugalczyk Fernando Santos.

Liczyłem, że naszą kadrę obejmie Paulo Bento. Wydawało mi się, że sporo młodszy z dwójki Portugalczyków będzie lepszym kandydatem. Ale nie przekreślam blisko 70-letniego Santosa, to wyśmienity trener, z wieloma sukcesami. Nie da sobie w kaszę dmuchać.

Czytaj także:
"Polska Ni Xia Lian" wciąż wygrywa
Historyczne złoto w regionalnym składzie. W przeszłości trenował... premiera Morawieckiego

Źródło artykułu: Informacja prasowa