Natalia Partyka: Nie drażni mnie, gdy ktoś zerka

Newspix / Adam Jastrzebowsk / Na zdjęciu: Natalia Partyka
Newspix / Adam Jastrzebowsk / Na zdjęciu: Natalia Partyka

Nie pasuję do obrazka, co? Wcześniej niepełnosprawni kojarzyli się z ludźmi smutnymi, biednymi i załamanymi. To chyba największa krzywda, jaką można nam zrobić - mówi Natalia Partka, 29-letnia czterokrotna mistrzyni paraolimpijska w tenisie stołowym.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Środowisko sportowe długo traktowało panią tylko jako ciekawostkę?

Natalia Partyka: Długo. Czasami dzieje się tak nawet dzisiaj. Nie ma co czarować - wyróżniam się na turniejach dla osób pełnosprawnych. Na samym początku inni zawodnicy są ciekawi, zastanawiają się, kim jestem, co robię między nimi.

Drażni to panią?

Starałam się nie zwracać na to uwagi, chociaż miałam dość. Ludzie czasami przeginają. Większość przeciwniczek już się ze mną oswoiła, ale w nowym miejscu ciągle wzbudzam zainteresowanie. Na szczęście krótkie: podejdą, zobaczą, sprawdzą i tyle. Nie drażni mnie to, że ktoś zerka. Nie mam ręki, a uprawiam sport. To chyba normalne, że ktoś patrzy, jak widzi coś wyjątkowego. Na zawodach dla niepełnosprawnych są większe ciekawostki, wtedy sama się przyglądam i pytam. Czasami dochodzę do wniosku, że to, co mnie spotkało, to jakiś drobiazg. Za każdym razem na igrzyskach paraolimpijskich chłonę historię innych zawodników i myślę, jakie mam szczęście. Ci ludzie są niesamowicie silni, ich droga do sukcesu wymagała niewiarygodnej wytrwałości i wiary. Wydaje się, że niektórzy dostali od losu za dużo ciosów jak na jednego człowieka. Te historie są budujące, ale czasami mam wrażenie ze swoją niepełnosprawnością nie pasuję do grona tych herosów.

ZOBACZ WIDEO Michael Ballack radzi Lewandowskiemu: Rób swoje!

A pani miała kiedyś pretensje do losu? Zadawała pani sobie pytanie: "dlaczego mnie to spotkało?"

Nie przypominam sobie takich chwil. Nie siedziałam i nie dołowałam się takimi pytaniami. Szybko to zaakceptowałam (zawodniczka urodziła się bez prawego przedramienia - przyp.red.). Może na początku trochę się wstydziłam, że nie mam ręki, ale z każdym rokiem radziłam sobie coraz lepiej. Nigdy nie pytałam: "czemu ja?", doszłam do wniosku, że od takich pytań ręka mi nie urośnie. Chociaż ostatnio dowiedziałam się, że jest na to szansa - córeczka trenera, który prowadzi mnie w siłowni, podeszła do mnie, wystrzeliła serię pytań obowiązkowych, a później stwierdziła, że nie warto się martwić, bo pewnie ręka mi odrośnie. Spokojnie czekam.

Ma pani dystans do swojej niepełnosprawności?

Fartuszka z tyłu nie zawiążę, ale rzadko gotuję. Dwóch kaw też nie przyniosę na raz, mam dwa razy więcej chodzenia. Ostatnio odkryłam jeszcze jedną rzecz - nie mogę grać na PlayStation. Palców mi brakuje, pada nie ogarniam. Bardzo nad tym ubolewam, nie wiem, czy pisać do producenta, żeby zrobił dla mnie jakiś specjalny sprzęt, który miałby więcej przycisków z lewej strony.

Czytaj także: Wzruszające słowa Natalii Partyki o Pawle Adamowiczu. "Zawsze pan o mnie pamiętał"

Czyli ma pani dystans.

Tak naprawdę to się go uczyłam. Dużo dało mi przebywanie z innymi osobami niepełnosprawnymi od dziecka. Widziałam 20, 30 czy 40-latków, którzy drogę wyrabiającą dystans mieli już za sobą, podłapałam to od nich. Później obracałam się w gronie znajomych, dla których moja niepełnosprawność nie była żadnym problemem, mogliśmy z niej pożartować. Wszyscy wiedzieli, że po jakimś głupim tekście raczej się zaśmieję, a na pewno nie obrażę.

Denerwuje panią, kiedy ktoś próbuje pani w czymś pomóc?

Ludzie często myślą, że z czymś sobie nie poradzę, ale chęć pomocy mnie nie drażni. Nie muszę za wszelką cenę na każdym kroku udowadniać, że nie potrzebuję wsparcia. Jestem kobietą, jak ktoś mnie puszcza w drzwiach, to idę i nie mam z tym problemu, nie myślę o swojej niepełnosprawności. Najgorzej jest, jak ktoś się narzuca i wychodzi jakiś klops. Wie pan, ja mówię, że ja, on, że on i zaczynamy się szarpać.

Nigdy nie pytałam: "czemu ja?", doszłam do wniosku, że od takich pytań ręka mi nie urośnie. Chociaż ostatnio dowiedziałam się, że jest na to szansa - córeczka trenera, który prowadzi mnie w siłowni, podeszła do mnie, wystrzeliła serię pytań obowiązkowych, a później stwierdziła, że nie warto się martwić, bo pewnie ręka mi odrośnie. Spokojnie czekam.

Nie wiedziałem, czy otworzyć pani butelkę z wodą.

A myślałam, że sprawdza pan czy dam radę. Mógł pan otworzyć, tym bardziej, że ręka mi się ślizgała i musiałam pomóc sobie swetrem.

Myśli pani o sobie, że może dawać przykład innym?

Urodziłam się niepełnosprawna i pokazałam, że to nie jest koniec świata. Jeśli o to chodzi - mogę być wzorem. Czasami dochodzą do mnie różne prośby, zwykłe wiadomości, odzywają się rodzice dzieci, które, tak jak ja, urodziły się bez rąk. Wyrażają radość z tego, że mogą mnie obserwować, są ciekawi, jak sobie poradziłam. Jestem dla nich jakąś nadzieją, że skoro dałam sobie radę, tak samo może być z tymi dzieciakami. Kiedyś odezwał się mężczyzna, którego syn chodził już do szkoły. Napisał, że chodzi tam razem z nim, że wyręcza go we wszystkim. Wyraziłam swoje zdanie, delikatnie - że to może nie najlepszy pomysł, że nie można wychować niedorajdy. Wkurzył się na mnie, stwierdził, że sam wie, co jest dla jego dziecka najlepsze. Nie wiem, czy później to przemyślał, trochę odpuścił i dał synowi przestrzeń, bo jeśli tak się nie stało, to przyszłość może być trudna i bolesna. Mam świadomość, że mogę trochę podpowiadać, ale unikam myślenia o sobie, jako o wzorze, a autorytet to już chyba za duże słowo. Robię swoje, gram, wiem, że wyróżniam się na tle innych, ale uprawiam sport od zawsze i chcę robić to jak najlepiej.

Czytaj także: Michał Kołodziejczyk rozmawia z Arturem Siódmiakiem. "Kiedy życie skreśla, nie pytając o zgodę"

Zawsze była pani taka ambitna i uparta?

Dużo czasu spędzałam z kolegami z osiedla, biegaliśmy po drzewach i skakaliśmy po płotach, jeździliśmy na wycieczki rowerowe - to wszystko mnie zahartowało, przygotowało do sportu. Wydaje mi się czasami, że jestem ostatnim pokoleniem, które załapało się na w miarę normalne dzieciństwo, bez telefonów i komputerów na pierwszym miejscu. Większość czasu spędzałam na powietrzu, dostosowywałam się do grupy, nie odstawałam.

Chłopczyca?

Rzeczywiście miałam więcej kolegów niż koleżanek. Później trenowałam przecież w ośrodku szkolenia w Gdańsku z samymi chłopakami. Teraz to się zmieniło, ale za moich czasów byłam jedyną dziewczyną w grupie. Do tenisa stołowego trafiłam pewnie dlatego, że sala była blisko domu i nie musiałam jeździć przez pół miasta. Tata wybrał nam dyscyplinę, najpierw zapisał na zajęcia moją siostrę, a ja później poszłam jej śladem. Dla taty sport był ważny, ale amatorsko - trochę biegał, nadal gra w piłkę nożną z kolegami.

Pani poradziła sobie z niepełnosprawnością, a otoczenie szybko panią zaakceptowało?

Dzieci są okrutne, teraz pewnie jeszcze bardziej niż kiedyś. Ale moim zdaniem w dziecięcej ciekawości nie ma nic złego. Chciały wiedzieć, co się ze mną stało, a jak już się dowiadywały, to kończył się temat. Czasami gorsi są rodzice, to oni się przyglądali dłużej, drążyli zagadnienie. Nie znajdowali w sobie odwagi, by po prostu podejść i zapytać, dlaczego nie mam ręki.

Powiedziała pani kiedyś, że do sportu świetnie przygotowali panią rodzice. W jaki sposób?

Nigdy w niczym mnie nie wyręczali. Jak ktoś popatrzył na to z boku, mogło mu się nawet wydawać okrutne. A ja jestem im za to wdzięczna.

Fartuszka z tyłu nie zawiążę, ale rzadko gotuję. Dwóch kaw też nie przyniosę na raz, mam dwa razy więcej chodzenia. Ostatnio odkryłam jeszcze jedną rzecz - nie mogę grać na PlayStation. Palców mi brakuje, pada nie ogarniam. Bardzo nad tym ubolewam, nie wiem czy pisać do producenta, żeby zrobił dla mnie jakiś specjalny sprzęt, który miałby więcej przycisków z lewej strony.

Czyli za co konkretnie?

Dzięki nim bardzo szybko stałam się samodzielna i wiedziałam, że ze wszystkim mogę sobie poradzić. Zrozumiałam, że nie zawsze przy mnie będą, że nie mogę się nimi wyręczać, tylko muszę sama znajdować wyjście z sytuacji. Resztę zrobił już sport - granie, wyjazdy, trenowanie, to wszystko się ładnie połączyło. Jeśli chciałam coś znaczyć w sporcie, musiałam się ogarnąć. Mogłoby się wydawać, że do piętnastego roku życia mama będzie mi wiązać buty, a ja nauczyłam się sama. Trwało to dłużej, ale siadałam gdzieś z boku, dłubałam i nie odpuszczałam, dopóki tego nie opanowałam. Na rowerze też szybko nauczyłam się jeździć. Niepełnosprawność nie dała mi żadnej taryfy ulgowej.
[nextpage]Żeby odnieść sukces nie można niczego dostać na tacy?

Nie da się wtedy zrozumieć, jak ważna jest walka. Często te wielkie sportowe historie, wielkie sukcesy, rodzą się z trudnych sytuacji w życiu. Smutne, ciężkie chwile powodują, że ktoś musi się bardziej starać, żeby znaleźć w sobie siłę, a jak ją już znajduje, to od razu więcej niż inni. To taka dodatkowa motywacja - chcesz się wybić wyżej niż inni, udowodnić, że potrafisz. Udowodnić przede wszystkim sobie.

Sobie czy innym?

Na początku może było coś takiego, że "ja wam jeszcze pokaże". Grałam z pełnosprawnymi i z niepełnosprawnymi. Miałam więcej możliwości zdobywania sukcesów. Jako juniorka czy kadetka słyszałam jednak wiele głosów, że ze mnie to nic nie będzie. Ale to były tylko kopniaki do jeszcze cięższej pracy - mówiłam sobie w duchu, że jeśli będę dobrze grać, to przecież nic mnie nie zatrzyma. Chciałam udowodnić tym wszystkim ludziom, że się mylą, że też mogę. Później jak już pokazałam, co potrafię, środowisko zaakceptowało fakt, że mam talent i jestem pracowita. Mogłam skupić się już tylko na nauce i rozwoju, bez niezdrowych emocji.

Na pierwsze igrzyska paraolimpijskie pojechała pani jako 11-latka. Brzmi niewiarygodnie.

Mam bardzo silny charakter, a rodzicie wiedzieli, kogo mają w domu, więc zgodzili się na mój wyjazd do Sydney. Wiedzieli też jednak, z kim jadę - byłam najmłodsza, stałam się maskotką całej ekipy. Wszyscy nade mną czuwali, a rodzicie byli pewni, że chociaż lecę na drugi koniec świata, to nie stanie mi się krzywda. Nie mieliśmy wtedy telefonów komórkowych, nie można było zadzwonić, wysłać wiadomości. Jak patrzę na to z dystansu, to jestem w szoku, że rodzice nie mieli nic przeciwko temu.

Może nie chodziło o to, czy stanie się pani krzywda, tylko jak wytrzyma pani ten wyjazd psychicznie?

Miałam być smutna, że mnie przez miesiąc w domu nie będzie? Miałam płakać po kątach, że tęsknię za rodzicami? Nie byłam smutna, nie płakałam. Byłam przyzwyczajona do wyjazdów. Żeby zakwalifikować się na igrzyska musiałam startować w różnych zawodach przez trzy lata. Coraz więcej czasu spędzałam bez rodziców, byłam przygotowana na rozłąkę. Rodzice wpakowali mnie w samolot, była to dla mnie świetna przygoda i duże doświadczenie, chociaż nie wątpię, że trudniejsze dla nich.

Naprawdę ostatni mecz w zawodach dla niepełnosprawnych przegrała pani w 2008 roku?

Tak, ale to było jedno spotkanie. Wcześniej porażka przytrafiła mi się jeszcze dwa lata wcześniej. Sportowo jestem kilka razy lepsza od pozostałych dziewczyn. Cztery razy zostałam mistrzynią paraolimpijską, wygrałam wszystko, co się da i to po kilka razy. Ale nie mogę powiedzieć, że jestem spokojna. Nawet pan nie wie, jak można się stresować. Nawet teraz, jak o tym mówię, od razu jestem sztywna.

No ale dlaczego, skoro ma pani taką przewagę nad przeciwniczkami?

Wszyscy przyzwyczaili się do tego, że wygrywam ot tak, w pięć minut, z łatwością. Dziewczyny podchodzą do meczów ze mną na luzie, wiedzą, że nie są faworytkami, ale przy wielu sprzyjających okolicznościach mogą powalczyć. To sprawia, że nie muszę grać najlepiej, myślę, że gdybym grała tak z pełnosprawnymi, to nie wygrałabym seta. Mimo tylu startów nie potrafię jednak poradzić sobie z presją. Próbuję różnych metod, żeby stres był mniejszy, ale kiepsko mi idzie. Męczę się przy stole, zwycięstwa rodzą się w bólach, ale jakoś daję radę. W Rio de Janeiro przegrywałam w półfinale 1:2 i po prostu leciałam na dół. Wkurzyłam się, pogodziłam się z porażką, odpuściłam, przez minutę wyrzucałam z siebie wszystko do trenera, klęłam na czym świat stoi. Ale później wygrałam seta do jednego, a piąty był już formalnością, wszystko miałam pod kontrolą. W finale wiedziałam, że wszystko, co najgorsze już za mną, byłam w miarę spokojna i jakoś tam poszło.

Wcześniej jeśli ktoś nie miał osoby niepełnosprawnej w najbliższym otoczeniu, nie wiedział kim jesteśmy, teraz widzi sprintera bez nóg i inaczej nas odbiera, traktuje nas po prostu jak sportowców. Wcześniej kojarzyliśmy się z ludźmi smutnymi, biednymi i załamanymi. A to chyba największa krzywda, jaką można nam zrobić.

Jak dużo jest zawodniczek w pani kategorii w zawodach dla niepełnosprawnych?

Mało. Na liście światowej dziewczyn, które były na jakimś turnieju, znajduje się jakieś czterdzieści nazwisk. Igrzyska paraolimpijskie są tak zorganizowane, że może przyjechać tylko osiem. Niepełnosprawności są różne, wszystko jest sprawiedliwie podzielone na kategorie tak, by rywalizowali ze sobą przeciwnicy z podobnymi problemami. Ja jestem w klasie dziesiątej, w której są ludzie z niepełnosprawnością ręki, albo delikatną - nogi. Jak się gorzej poruszasz, trafiasz do klasy dziewiątej.

Co jest pani największym atutem przy stole?

Połączenie siły i jakości, no i zmienność, stosuję wiele rotacji z backhandu. W ten sposób zdobywam wiele punktów. Ale nad szybkością muszę więcej pracować.

Pani ciągle niespełnionym marzeniem jest medal na igrzyskach po walce z pełnosprawnymi rywalkami?

Skoro nie mam takiego medalu, to o nim marzę, ale wiem, że to marzenie może nigdy się nie spełnić. Mam tego świadomość.

Nie brzmi pani jak wojowniczka.

Wiem, że mogę dobrze grać, wygrywałam z zawodniczkami ze ścisłego światowego topu. Ale to pojedyncze, małe sukcesy, a żeby zdobyć medal na igrzyskach, musiałoby się złożyć kilka sprzyjających okoliczności. Chociaż tak naprawdę łatwiej jest na igrzyskach niż na mistrzostwach świata. Na mistrzostwach może być sześć, albo nawet osiem Chinek, na igrzyskach tylko dwie. Łatwiej je ominąć.

Po co omijać? Nie lepiej wygrać?

To są roboty. Nie chcę zrzucać wszystkiego na genetykę czy na fakt, że tenis stołowy to w Chinach sport narodowy, ale naprawdę ciężko się z nimi mierzyć. Duży wpływ ma na to ciężka praca, która zaczyna się w Chinach już z trzylatkami. Chińczycy mają wiedzę, tradycję, wyszkolonych trenerów i świetne ośrodki. Budynki stoją w szczerym polu, otoczone są murem, jest monitoring - nie ma wyjścia, jest za to kilka sal, ze sto stołów pingpongowych i wszystkie są zajęte. Dzieciaki przyjeżdżają z całego kraju i trenują po dziesięć godzin dziennie. Ale ostatnio furorę robi także 15-letni Japończyk Tomokazu Harimoto - wygrał protour, takie podsumowanie międzynarodowych turniejów. Ogolił wszystkich. Japończycy więc gonią ścisłą czołówkę, są coraz bardziej szurnięci na punkcie tenisa stołowego.

Czy czasem czuje pani, że nie ma sił, by walczyć o medal?

Nie analizowałam tego w ten sposób, pamiętam jednak, że przed igrzyskami w Rio słaby miałam cały sezon, cały rok był byle jaki. Kiedy się zaczynał, zachowywałam jakieś 70 procent szans na kwalifikacje do turnieju indywidualnego, ale sama się z niego wykopałam. Dostałam wtedy mocno po tyłku, ale to była dobra lekcja, z której sporo się nauczyłam. Uciekło mi to, o czym marzyłam. Bolało, że taką szansę wypuściłam z rąk. Fajnie, że pojechałam na igrzyska z drużyną, ale zupełnie mnie to nie satysfakcjonowało. Musiałam swoje odchorować.

Co to znaczy, że dostała pani po tyłku? Dlaczego to był byle jaki rok?

I sportowo, i życiowo - wszystko zaczęło się walić w jednym momencie i nie umiałam sobie z tym poradzić.

Pracuje pani z psychologiem?

Już nie. Przez długi czas mnie to bardzo interesowało, chciałam nawet iść na psychologię, ale później się wszystko pozmieniało. Miałam kontakt z różnymi lekarzami, nauczyli mnie dużo, pokazali, jak radzić sobie ze stresem, jak przygotować się do meczu. Jednak do stałej współpracy potrzebny jest ktoś, komu można będzie w stu procentach zaufać, kto zwyczajnie pasuje. Nie zawsze trafiałam na takie osoby. Czasami pomagały mi rozmowy z ludźmi spoza świata sportu, z zewnątrz, po prostu mądrymi życiowo. Mają inne spojrzenie na otoczenie i pomagały mi rozwiązać problemy.
[nextpage]Podobno przez długi czas nie potrafiła pani sobie poradzić z porażką, a z kilkoma z rzędu to już w ogóle?

Nadal nie umiem, ale już jest lepiej. Zależy, jaka przytrafia mi się porażka. Czasami przegrywa się minimalnie, można być wkurzonym, ale jednocześnie zadowolonym ze swojej dyspozycji. Bywa jednak, że przegrana boli przez kilka dni. Kiedyś lepiej było do mnie w trudnych momentach nie podchodzić. Potrafiło mnie trzymać przez tydzień - szłam do sali i trenowałam przez dziesięć godzin, żeby już nie przegrać. Teraz jestem już trochę starsza i pewnie tyle bym nie wytrzymała. Staram się na spokojnie wszystko przeanalizować, wytłumaczyć sobie, znaleźć powody gorszej gry i pójść dalej.

Myśli już pani o igrzyskach w Tokio?

Chcę zakwalifikować się do turnieju indywidualnego. Od roku są już inne zasady punktacji do rankingu światowego i musimy dużo więcej grać. Teraz wszyscy jeżdżą wszędzie, żeby utrzymać swoje pozycje. Za rok zaczniemy walkę o start drużynowy, później przyjdzie zagrać tylko o siebie. Wiem, że jestem w stanie się zakwalifikować, ale wiem też, że jeśli się nie uda, to nie będzie koniec świata. Przez to co przeżyłam do tej pory, inaczej do wszystkiego podchodzę. Wiem, że igrzyska to niezwykle ważny turniej, ale nie jedyny.

Jakbym słuchał psychologa.

Ja tylko zmniejszam ciśnienie.

Dlaczego zmieniła pani klub na czeski SKST Hodonin?

Pieniądze mam takie same jak w Tarnobrzegu, w którym grałam ostatnio. Zresztą - myślę, że w niektórych polskich klubach mogłabym zarabiać więcej niż obecnie. Szukałam jednak innego bodźca, potrzebowałam zmiany, żeby mi się jeszcze bardziej zachciało. Z Hodoninem nie muszę grać wszystkich meczów - mamy ich dwadzieścia w sezonie zasadniczym, później play-offy i jeszcze Ligę Mistrzów. Gramy dwa mecze w jeden weekend, więc wyjazdów mam mniej niż w polskiej lidze. Poza jedną Czeszką i mną, w podstawowym składzie jest jeszcze Ukrainka, która w Hodoninie mieszka od dawna, i Chinka - sprowadzona specjalnie na Ligę Mistrzów.

Mieszka pani w Czechach?

Nie, tylko dojeżdżam na mecze, w Tarnobrzegu też nie mieszkałam. Wracam do Gdańska.

Ma pani do kogo?

Mam dom, mam rodzinę. Z wiekiem potrzeby się trochę zmieniają. Może bardziej doceniam szczęście, jakim jest posiadanie wszystkich bliskich w Gdańsku. Kiedyś nie przeszkadzało mi, że wyjeżdżałam i długo nie widziałam się z rodzicami. Teraz nadrabiam to, nawet jeśli wracam do domu na tydzień. Nie mam ciśnienia, żeby ktoś na mnie czekał z zupą. Doceniam znajomych, może kiedyś będę miała większe potrzeby. O dzieciach też nie myślę, bo nie wiem, czy bym chciała. Temat fajny, ale trzeba byłoby przewartościować wiele rzeczy, a nie wiem, czy już mnie na to stać. Kiedy skończę grać, chciałabym wynagrodzić sobie te lata spędzone w sali, chciałabym wszystko nadrobić, podróżować. Nie czuję ciśnienia, żeby zostać matką, moja siostra ma 5-letniego synka, który jest moim chrześniakiem. Na razie wystarczy.

Jest pani zżyta z Gdańskiem, a to centrum polskiego tenisa stołowego. Zdążyła pani poznać Andrzeja Grubbę?

Mam takie zdjęcie, na którym z nim stoję. To był jakiś turniej w Trójmieście, miałam chyba dziesięć lat - to było nasze pierwsze spotkanie. Później, ale jeszcze przed chorobą, Grubba wrócił do Gdańska i próbował pracować w ośrodku szkolenia. Widywałam się z nim codziennie, kiedyś wziął mnie na trening, rzucał piłki. Ale więcej miałam jednak do czynienia z Leszkiem Kucharskim. Najpierw pracował nade mną, żebym chciała dołączyć do grupy chłopaków, których trenował. Miałam zajęcia w sali obok, pilnował, żebym przychodziła najpierw raz w tygodniu, później dwa, aż w końcu przeniosłam się na stałe. Wierzył we mnie, zajmował się moim rozwojem. Później został trenerem kadry kobiet i dawał mi szanse w reprezentacji.

Kiedy myślisz o tenisie stołowym w Polsce, to myślisz Grubba i Kucharski. A kiedy o tenisie stołowym kobiet - o Natalii Partyce. To miłe być ambasadorem całej dyscypliny?

Miłe. To mimo wszystko u nas sport niszowy, nie ma wielkiego zainteresowania mediów, na co dzień nie jest uprawiany przez setki tysięcy Polek i Polaków. Dla mnie to ważne, że mogę się przyczynić do tego, że o pingpongu się w ogóle mówi, że nie jesteśmy cały czas traktowani jak świetlica, że można gdzieś o nas usłyszeć. Większość Polaków traktuje tenis stołowy, jako odbijanie piłki dla zabawy. A my też mamy świetnych zawodników, swoje sukcesy, o których mało kto wie. Musimy z tej świetlicy wyjść na dobre. I nie przeszkadza mi już to, że nie jestem po prostu tenisistką, ale mam łatkę z napisem: "niepełnosprawna".

Chciałaby pani kiedyś tę łatkę odczepić?

Marzyłam o tym, ale mam już świadomość, że nigdy się jej nie pozbędę.

Czy odnosząc sukcesy czuje pani, że pomaga trochę wszystkim niepełnosprawnym, przełamuje bariery?

W polskim społeczeństwie dużo się zmienia. Przez lata igrzyska paraolimpijskie nie interesowały nikogo, a z Rio były już normalne transmisje. Można się nam przyjrzeć z bliska, zrozumieć, że sport nie jest dla nas rehabilitacją, ale normalnym wyzwaniem. Wcześniej jeśli ktoś nie miał osoby niepełnosprawnej w najbliższym otoczeniu, nie wiedział kim jesteśmy, teraz widzi sprintera bez nóg i inaczej nas odbiera, traktuje nas po prostu jak sportowców. Wcześniej kojarzyliśmy się z ludźmi smutnymi, biednymi i załamanymi. A to chyba największa krzywda, jaką można nam zrobić.

Pani ciągle się uśmiecha.

Nie pasuję do obrazka, co? Kiedy utrwalało się tylko ciemny obraz niepełnosprawności, nie można było się dziwić, że inni też nas tak postrzegają. Dziś ludzie niepełnosprawni wychodzą na ulice, mają udogodnienia, nie muszą siedzieć zamknięci w domach.

Jest pani rozpoznawalna?

W Gdańsku zdarza się to częściej niż w innych miastach, ale jestem kojarzona. Jak ktoś nie wie skąd mnie zna, szybko zerka na ręce, widzi że jednej nie mam i już łączy kropki. Zawsze spotykam się życzliwą reakcją, mam wielkie wsparcie. Hejt dotyka mnie tylko w środowisku pingpongowym, ale takie już je mamy - walczące, skłócone, nie dające wsparcia. Nie przejmuję się tym, bo szkoda czasu.

Popularność pomaga pani więcej zarabiać?

Na pewno wzbudzam większe zainteresowanie świata biznesu niż większość polskich sportowców, pracowałam już z kilkoma markami globalnymi, jak i z lokalnymi. Wciąż dostaję wiele zapytań, ale jestem dość wybredna. Zdarzało mi się podpisywać umowy, dzięki którym znacznie zwiększałam swoje dochody, jednak traktuję taką działalność jako dodatkową, dbam bardzo o to, aby takie zaangażowanie nie utrudniało mi treningów, czy udziału w turniejach. Na co dzień żyję głównie z tego, co zarobię w lidze. Myślę, że w gdybym mieszkała w innym kraju, mogłabym więcej zarabiać, ale nie narzekam, jest naprawdę dobrze. Poza tym muszę jeszcze tylko dziesięć lat dobrze się prowadzić, a później co miesiąc będą wpadać dwa tysiące z renty paraolimpijskiej - wtedy będę już mogła tylko leżeć i pachnieć.

A serio?

Chciałabym coś robić w sporcie. Wykorzystać swoją pozycję do promocji sportu niepełnosprawnych. Przekuć swoje sukcesy, to co osiągnęłam, w stworzenie szansy dla innych. Po karierze zajmę się też intensywniej moim funduszem stypendialnym, w którego prowadzeniu dzisiaj pomaga mi wiele osób, bo z braku czasu nie mogę mu się w pełni poświęcić.

Potrafi pani w ogóle posiedzieć w domu i poczytać książkę?

Bardzo lubię czytać. Ostatnio połknęłam kryminały Katarzyny Bondy. Lubię też biografie, nie tylko sportowców. Miałam też fazę na książki o dobrym jedzeniu, o eliminowaniu złych produktów z diety, ale to już mam za sobą. Przez jakiś czas nie jadłam mięsa, ale na zawodach czasami tylko ono nadaje się do jedzenia, więc wykluczyłam z diety tylko gluten. Przebadałam się dokładnie, zaczęłam się bardziej pilnować. Ale nie jest ze mną źle - pizzę zjem zawsze, bo uwielbiam.

Pytałem o siedzenie w domu, a pani o jedzeniu.

Kiedyś nie potrafiłam wysiedzieć w domu w ogóle. Na trening szłam nawet podczas choroby. Teraz już z tego wyrosłam i wiem, że nie jest to dobre dla mojego organizmu. Czasami marudzę, że mnie nie ma długo w domu, ale jak długo siedzę, to brakuje mi wyjazdów. Ciężko znaleźć środek, ale co poradzę, że jak gdzieś dłużej pobędę, to mi się nudzi?

Źródło artykułu: