Jeszcze parę lat temu nie śmieliśmy marzyć o reprezentancie w imprezie zwącej się Masters Cup - skupiającej samych najlepszych tenisistów sezonu. Bramy elity dla Polaków na nowo, 30 lat po popisie Fibaka, otworzyli w 2006 roku "Matka" i "Frytka". Można rzecz: tylko w deblu, ale bodajbyśmy rokrocznie mogli oglądać naszych zawodników w światowej czołówce "tylko" gry podwójnej.
To, że debla nie pokazuje się zbyt często w telewizji (a praktycznie w ogóle się go nie pokazuje), że mecze deblowe są spychane na boczne korty, a w celu ukrócenia trzysetowych maratonów wprowadzono instytucję "match tie break" (popularny super tie break), świadczy jedynie o małej medialności tej tenisowej konkurencji. Nie o jej ułomności.
My, Polacy w nieustannym poszukiwaniu sportowych sukcesów emocjonujemy się tytułami w grze podwójnej, co w analogicznych sytuacjach za granicą przechodzi praktycznie bez echa. Wiadomo, że najważniejszy jest singlista. Jedna rakieta, a nie dwie. Jeden bohater, a nie dwóch, z których nie wiadomo który jest który. Ale debel to gra często bardziej spektakularna i bardzo często - szybsza.
Sędzia stołkowy zmuszony w celu tropienia ewentualnej zamiany serwisowej do identyfikacji Sanchaia i Sonchata Ratiwatanów ma mniejszy ubaw niż widzowie i rywale tajskich bliźniaków, którzy są wyznawcami zasady, by sport traktować zabawowo. Tak też postrzega debla wielu singlistów. Duża część z nich jednak twierdzi, że debel to przede wszystkich trening.
O tym też przekonywał mnie jeszcze w czerwcu Mateusz Kowalczyk, człowiek 22-letni, który jak nieprzebrane masy równieśników nie potrafił zrobić w kluczowym momencie sportowego życia kroku do przodu. Dwa miesiące potem dobrał się w parę z doświadczonym Tomaszem Bednarkiem i zaczęli grać. Coraz lepiej. Wygrali w Szczecinie największy polski turniej zawodowy i są dziś drugą parą deblową w Polsce.
Debel to inna bajka. Matkowski, który o miano najmocniej podającego zawodnika konkuruje z rekordzistą świata Andym Roddickiem i człowiekiem-serwisem Ivo Karloviciem, ostatnio wystąpił w singlu przed dwoma laty, gdy reprezentacja Polski znalazła się w potrzebie w Pucharze Davisa. Jego partner Fyrstenberg, który stwarza przewagę lewą ręką, skusił się ostatnio na kwalifikacje w Kuala Lumpur, gdzie do tie breaka trzeciego seta walczył o zwycięstwo z 30-letnim Malezyjczykiem notowanym w ogonie rankingu.
Inaczej niż wśród kobiet, gdzie siostry Williams po zagraniu ledwie kilku turniejów (głównie Wielkiego Szlema) ustępują na liście światowej tylko niesamowitym Huber i Black, mężczyźni nie łączą dzisiaj z sukcesami gry w singlu i w deblu. Najwyżej na świecie w grze pojedynczej notowanym deblistą jest Kubot.
To właśnie nasza rakieta numer jeden jest najbliżej występu w tegorocznym Masters. Człowiek marzący o czołowej setce światowego rankingu (jest tego blisko jak nigdy) dostaje prezent zamienny w postaci biletu na deblowe zmagania elity, gdzie wyjście z grupy jest nagradzane 50 tys. dol.
Lider deblowego rankingu, Serb Daniel Nestor, zarobił w karierze ponad 8 mln w amerykańskiej walucie. Nasi debliści, którzy sami, głównie poza granicami kraju, wydeptywali ścieżki dojścia na wysoki poziom, też mogą teraz zbierać wymierne plony wieloletnich wysiłków i zmagań z przeciwnościami i polskimi absurdami.
Matkowski, Kubot i Fyrstenberg (taka kolejność w rankingu) mogą w komplecie pojechać na Masters. Jeżeli w Moskwie znów popisze się Isia Radwańska, w kończących sezon turniejach WTA i ATP możemy mieć więcej reprezentantów niż Francuzi i Hiszpanie. Panie Fibak, nie wierzę że nie miałby pan wtedy łezki w oku.