W pokonanym polu pozostawiła m.in. półfinalistkę tegorocznego Australian Open Na Li, pogromczynię Swietłany Kuzniecowej i ćwierćfinalistkę z Melbourne Marię Kirilenko oraz finalistkę US Open 2009 i trzecią rakietę świata Karolinę Woźniackę. Finałowa rywalka Samantha Stosur miała znacznie trudniejsze rywalki: Justine Henin, Serenę Williams i Jelenę Janković. To był jeden z najbardziej niespodziewanych wielkoszlemowych finałów w historii. Ale taki jest właśnie tenis, że rzeczy, których nikt nie mógłby się spodziewać, czasem mają miejsce. Taki jest po prostu sport: emocjonujący, pasjonujący, pełny zwrotów akcji i niespodziewanych rozstrzygnięć. Tegoroczny Roland Garros jeśli chodzi o liczbę zaskoczeń był szczególny.
Wielu twierdzi, że Schiavone wykorzystała korzystne dla niej nawarstwienie się problemów rywalek. Słaba broniąca tytułu Kuzniecowa szybko odpadła. Na Li na kortach ziemnych to nie ta sama zawodniczka, Woźniacka przemęczona. Ale szczęściu trzeba umieć pomóc i ona pokazała jak należy tego dokonać, bez cienia wątpliwości, bez żadnego zawahania, z pasją, z gracją. Wykorzystała być może ten jedyny moment, który może się już w jej życiu nie powtórzyć. Czasem na tę jedną okazję trzeba czekać całe życie, ona nie pękła, a wręcz przeciwnie, od początku do końca prezentowała się zachwycająco, za wyjątkiem I rundy, gdy walczyła przez trzy godziny z Reginą Kulikową i wykonała "misję niemożliwą." Nie wypuściła z rąk życiowej szansy.
Twierdzenie, że Francesca wykorzystała jedynie słabości rywalek to jednak ogromna niesprawiedliwość. To w jakim stylu pokonała Woźniacką, to co pokazała w meczu z Kirilenko, to jak się zaprezentowała w sobotnim finale musi budzić podziw i szacunek oraz wywoływać zachwyt. Frania trafiła z formą, imponowała skutecznością, pewnością siebie, dobrała się do skóry mogącym biegać w nieskończoność Woźniackiej i Jelenie Dementiewej dzięki swojej błyskotliwości, inteligencji, sprytowi, efektowności, odwadze, dynamice, szybkiemu przechodzeniu z defensywy do ataku, taktycznej doskonałości. To jak realizowała nakreślony plan powinno być wzorem dla młodych adeptów tenisa. Ta blisko 30-latka z Mediolanu, "babcia", jak wielu ją nazywa, długo czekała z pokazaniem wszystkich swoich atutów, ale warto było czekać, by zobaczyć tenis totalny rzadko dziś spotykany w kobiecych rozgrywkach. Niektórzy nazywają go (kompletnie tego nie rozumiem) archaicznym, a dla mnie jest to tenis specyficzny, który nie da się zamknąć w schematach, tenis, dzięki któremu Schiavone zaskarbiła sobie serca milionów ludzi na całym świecie. Ona zawsze grała taki urozmaicony, pełen taktycznych, szafujących rywalkę zagrywek tenis, tylko miała problemy ze skutecznością.
"Nie ma rzeczy niemożliwych" - w koszulki z takim napisem w języku angielskim ubrani byli włoscy fani siedzący obok trenera Corrado Barazuttiego, dawnego tenisisty, a dziś kapitana włoskiej drużyny kobiecej (Puchar Federacji) i męskiej (Puchar Davisa), który od niedawna pełni funkcję doradcy Schiavone. Oni należeli na trybunach do mniejszości, która wierzyła, że Włoszka może ograć silną, świetnie dysponowaną Stosur.
To był jej 39. wielkoszlemowy występ. Od czasu debiutu w US Open 2000 nie opuściła żadnego startu w Wielkim Szlemie. Do momentu rozpoczęcia Roland Garros 2010 miała na swoim koncie ledwie trzy ćwierćfinały, jeden z nich osiągnęła właśnie w Paryżu w 2001 roku w swoim debiucie. Wtedy wydawało się, że świat stoi przed nią otworem. Ale życie nie zawsze układa się tak, jak się tego chce, płata różne figle. Schiavone zawsze czegoś brakowało do pełni szczęścia (do 2007 roku miała na swoim koncie sześć przegranych finałów). Grała porywająco, ale do pewnego momentu, była sprytniejsza od rywalek, ale w końcu nie dawała rady: albo rywalka była za mocna albo sama wpadała we własne sidła taktycznych manewrów. Długo czekała na pierwszy tytuł w WTA Tour (w 2007 roku w Bad Gastein), po triumfie w Paryżu ma ich na koncie cztery.
Osiągnęła to, o czym wiele tenisistek może tylko pomarzyć: wzniosła Puchar Suzanne Lenglen i znalazła się w gronie sław, takich jak Margaret Court, Chris Evert, Martina Navratilova, Steffi Graf, Monica Seles, Mary Pierce, Serena Williams czy Henin. Cierpliwość, upór, determinacja zostały nagrodzone. - Zawsze marzę, zawsze w siebie wierzę - te słowa wypowiedziane w dniu triumfu najlepiej obrazują charakter Włoszki. Byliśmy świadkami historii z innej bajki, dowodzącej, że na wielki sukces nigdy nie jest za późno.
Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie u Schiavone ujęła. Pasja, radość z grania w tenisa, pozytywne nastawienie, pogoda ducha - to wszystko u niej było i ciągle jest. Włoszka jest bardzo lubiana przez obecne i dawne gwiazdy światowego tenisa, za to, że przez te wszystkie lata pozostała tą samą szczerą, uśmiechniętą, życzliwie nastawioną do wszystkich Franią. Wzruszające było to, jak tenisistka z Mediolanu zwróciła się do Mary Pierce ze słowami podziękowania za to, że razem z nią celebruje ten sukces. A Kim Clijsters kilka minut po tym, jak Włoszka sięgnęła po trofeum napisała: - Gratulacje Schiavo. Świetnie widzieć jedną z najsympatyczniejszych, najzabawniejszych, najszczerszych, najciężej pracujących dziewczyn sięgającą po trofeum. Dobra robota, zasłużyłaś na to. I Włoszka nie narzeka, że tak długo musiała czekać, tylko mówi, że nigdy nie jest za późno, by wygrać wielkoszlemowy turniej. Niech będzie to wskazówka dla młodych gwiazdek, które załamują się kilkoma niepowodzeniami i później zniechęcone szybko dają sobie spokój z tenisem.
Schiavone nigdy nie odfrunie wysoko w chmury, nawet mając prawie 30 lat nie spocznie na laurach, nigdy nie powie, że jej tenis już jest doskonały i niczego więcej się już nie nauczy. - Wciąż mogę się poprawiać. Wciąż mogę być bardziej wybuchowa. Wciąż mogę używać więcej topspinu w moich uderzeniach. Wciąż mogę umieszczać piłki głębiej. Wciąż mogę poprawiać swój serwis. Właśnie rozpoczynam - to jej słowa. Na ścianie osiedla w mediolańskim Gallaratese, gdzie jako dziecko wyrabiała technikę, wisi dziś tablica oznajmiająca zakaz gry w piłkę i tenisa.
Jedno jest pewne już dziś. Nawet jeśli Schiavone już nigdy nie wzniesie się na wyżyny swojej doskonałości na zawsze zostanie zapamiętana jako ta, która na ceglanej mączce odprawiała rywalki w porywającym stylu. Poza Justine Henin w ostatnich latach nikt Roland Garros nie wygrywał tak pięknie.