Krzysztof Straszak: Tenis zalewają zawodnicy z serwisem znacznie przekraczającym 200 km/h. Pan jako przykład powinien wiedzieć jak sobie z nimi radzić. Czy pozostaje w takich sytuacjach tylko czekać na błędy?
Jerzy Janowicz: - Przed każdym meczem zakładam, że będę grał swoje. Nie chcę robić żadnych głupich zmian. I to bez względu na to, z jakim rywalem gram: czy jest to biegacz, czy gościu, który mocno serwuje. W tym ostatnim wypadku trzeba jednak czekać na swój moment: utrzymywać koncentrację przy podaniu i zaatakować w dobrym momencie przy returnie.
Musi być pan w miarę zadowolony z występów w serii wiosennych turniejów Futures w Polsce?
- Tak. W dwa tygodnie zagrałem dziesięć meczów, w tym dwa finały: zdobyłem tytuł w Koszalinie, a w Gliwicach przegrałem po całkiem dobrym spotkaniu i dwóch tie breakach z Czechem Lojdą. Słyszałem opinie, że ludziom się ten gliwicki finał podobał. To także dowód, że pierwsza trzysetka rankingu gra już dobrze, a każdy stamtąd zawodnik ma szansę ataku nawet na Top 50.
Nie może się pan już doczekać powrotu do zawodów World Tour?
- Mógłbym już grać w Tourze, ale musiałbym przebijać się przez eliminacje, a mój ostatni okres tenisowy był troszeczkę słabszy. Mamy wiosną dużo turniejów w Polsce i chciałem to wykorzystać, bo dotąd byłem ciągle w rozjadach za granicą. Pobyt w kraju to dla mnie szansa na odpoczynek. Ale mam nadzieję, że dzięki także naszym turniejom poprawię ranking na tyle, że wkrótce będę mógł kwalifikować się bezpośrednio do turniejów ATP World Tour.
Nie myśli pan jednak, że mamy mało turniejów nieco wyższej rangi? Największe challengery (Wrocław, Sopot) zostały odwołane, a dwa lata temu odbyła się ostatnia u nas impreza World Tour.
- Turnieje krajowe pomagają, są szansą dla Polaków. Ale niestety ani potęgą tenisową, ani sportową nie jesteśmy. Wiadomo, że Polacy mają inną mentalność niż na Zachodzie: u nas nie stawia się na sport, ciężko jest ze sponsorami. Jak tu znaleźć kogoś, kto wyłoży 2 mln na pojedynczy turniej? Do tego dochodzi inny problem organizacyjny: brak dużych obiektów, które spełniałyby wymogi. Najważniejsza rzecz jest jednak taka, że nasi zawodnicy zaczynają grać coraz lepiej. Mam nadzieję, że właśnie to zmobilizuje sponsorów do tego, by zorganizować większy turniej.
Pan na sponsorów chyba nie może narzekać?
- Od ponad roku jestem już spokojniejszy w tym temacie. Na szczęście, mogę się skupić całkowicie na tenisie.
Jerzy Janowicz, 19 lat, łodzianin (foto K. Straszak)
W kwietniu pana nazwisko trafiło na sportowe kolumny gazet całego świata po meczu w Houston, gdzie przegrał pan z zawodnikiem, który - według pana - powinien być wtedy zdyskalifikowany. Jakie były reakcje w związku z Odesnikiem w USA?
- Zawodnik Odesnik na daną chwilę nie jest lubiany w żadnym kraju i w USA tym bardziej. Każdy się domagał, nie tylko inni tenisiści, ale i kibice, żeby go zawiesić. Niestety, jest sporo luk w regulaminach ATP i mógł grać praktycznie przez pół roku od incydentu w Australii [znaleziono przy Amerykaninie próbki hormonu wzrostu - przyp. KS]. To był ogromny szmat czasu, kiedy mógł ciągle spokojnie brać doping, bo nikt go za to nie ruszał. Każdy wiedział już, że jest podejrzany i mógł robić co mu się podobało. Mecz z nim był ciężki, dlatego, że wiedziałem, że jest nieuczciwy. Za każdym razem jak widziałem, że coś bije, bierze jakąś tabletkę, kojarzyło mi się to z jednym. Nie gra się fajnie przeciw takiemu zawodnikowi, ale nie ukrywam, że liczyłem wtedy na lepszy występ. Chciałem pokazać, że mimo wszystko jestem w stanie go pokonać.
Publiczność była za panem? Wyzywali swojego zawodnika od oszustów?
- Nie, raczej publiczności tenisowej nie wypada się tak zachowywać. Bez względu na wszystko. Tenis jest sportem spokojniejszym jeśli chodzi o kibiców. Ale słyszałem, że poza kortem nie tyle kibice, co inni zawodnicy bardzo się z nim kłócili.
W ubiegłym roku kilkukrotnie docierał pan do finałowej rundy kwalifikacji w premierowym cyklu. W Sztokholmie pech: Francuz Clément, który od tamtego turnieju znacznie podniósł swój poziom. Ale to wcześniej, w Nowym Jorku, była szansa na osiągnięcie czegoś naprawdę znaczącego. Jako były finalista juniorskiego US Open uważa pan ten turniej Wielkiego Szlema za swój ulubiony?
- Każdy Wielki Szlem ma swoją atmosferę, choć pojedynczo się oczywiście różnią. Wydaje mi się jednak, że to US Open jest dla mnie najfajniejszy. Nie tyle dlatego, że byłem tam w finale. Chodzi mi o całą otoczkę: organizatorzy robią wszystko pod publikę, wszystko jest bardzo żywe. Będę tam wracał z chęcią. Zawsze Wielki Szlem kojarzył mi się z moją dobrą grą i miłymi ludźmi. Drażni mnie jednak Wimbledon: trzeba grać w białej koszulce, a na trybunach siedzą głównie kibice po 80-stce.
Może być pan najwyżej notowanym z Polaków w dwóch naszych największych challengerach, jakie pozostały w kalendarzu: w Poznaniu i Szczecinie.
- W Poznaniu może "załapię" się do drabinki bezpośrednio z rankingu, inaczej będę posiadaczem dzikiej karty. Nie wiadomo czy zagram w Szczecinie, bo w tym samym czasie gramy w Pucharze Davisa z Łotwą. Cały czas trwam w oczekiwaniu, bo związek jest niedogadany z Kubotem. Różnie to z nim bywało, choć trzeba przyznać, że to on i Przysiężny są teraz najlepsi. Ja muszę być jednak gotowy na grę we wrześniu.
Kapitan Szymanik zapewnił już pana, że jest pan numerem trzy w kadrze?
- Oficjalnych rozmów nie było, ale w ostatnich trzech meczach Pucharu Davisa byłem albo w czołowej dwójce, albo - jak przeciw Finlandii - pierwszym rezerwowym. Aktualnie patrząc na grę i rankingi naszych zawodników, wnioskuję, że będę mógł znów być w rezerwie. Oczywiście, decyduje kapitan. Ja mogę oczekiwać na jego decyzję. Ale jeżeli powie mi, że będę czwartym zawodnikiem, będę czwartym. To nie ja ustawiam się na pozycji drugiej czy trzeciej. Jeżeli na daną chwilę Grzesiek [Panfil] będzie grał ode mnie trzy razy lepiej, jeżeli lepiej będzie grał Marcin Gawron czy ktokolwiek inny, pogodzę się z tym. Gra ten, kto jest lepszy.
To Panfil był z kadrą w Sopocie podczas meczu z Finami, choć to pan był teoretycznie rezerwowym. Pan był w domu, ale w Sopocie był pański trener, który jest kapitanem Suomi. Jak zmienił się pan jako tenisista od czasu rozpoczęcia współpracy z Tiilikainenem?
- To już prawie rok pracy z tym szkoleniowcem, z którym związałem się w czasie Porsche Open w Poznaniu. Uważam, że podążamy w bardzo dobrym kierunku. Na pewno zacząłem grać pewniej, zacząłem stawiać na ofensywny tenis, myśleć tylko o swoim stylu, nie kombinować w ważnych momentach. Po roku nie można stwierdzić, że zmieniło się to, to czy to. Można powiedzieć, że widzimy, że to ma jakiś sens i że będzie ta współpraca procentowała w przyszłości.
Tiilikainen mieszka już sporo lat w Polsce, ma polską żoną, ale w naszym języku jakoś boi się mówić.
- Wciąż trudno jest mu się przyzwyczaić. Ja za to nie mam pojęcia co on do mnie mówi po fińsku: ten język jest w ogóle nie do ogarnięcia i nie umiem wyłapać z niego ani jednego słowa. Tak samo trener ma problem z polskim, ale rozumie i trzeba uważać co się do niego mówi! (Jerzy śmieje się w stronę mamy)
Tata zawsze gorąco dopinguje na turniejach polskich tenisistów i tenisistki. Na polskich turniejach jest z panem także mama, ale na granicę podróżuje pan chyba bez nich?
- Tak, jeździmy wspólnie z trenerem. Ale w Polsce jestem z rodzicami: chcemy być razem, bo rzadko widzą moje mecze.
Czy wciąż nie stawia pan sobie celów rankingowych? Może dobrze byłoby szybko znaleźć się w połowie drugiej dwusetki i ponownie powalczyć w eliminacjach w Nowym Jorku?
- Nie, nie stawiamy przed sobą takich zadań. Przed każdym turniejem chcę po prostu wyjść na kort i zagrać swoje. Jeśli moja gra pozwoli mi zdobyć 15 czy 30 punktów, to ok, będę piął się w rankingu. Nigdy sobie nie stawiałem celów punktowych. Zawsze chciałem wyjść na mecz, zagrać jak najlepiej i wtedy punkty same przychodzą.
Który sukces uważa pan za swój największy? Półfinał w Szczecinie?
- Każdy sukces cieszy i się ich nie zogranicza, a wszystkie zapadają w pamięć. Ale z historycznego punktu widzenia najważniejsze było chyba zwycięstwo nad Wielką Brytanią w Pucharze Davisa. Pomagał im Andy Murray, a my ich pokonaliśmy po tylu kolejnych porażkach, które nam zadali. Taka wygrana jest czymś wielkim i to na pewno zapamiętam. Cieszę się także z półfinału Porsche Open [2009] i ze swojego pierwszego challengera, w 2008 roku we Wrocławiu, gdzie jako 17-letni debiutant pokonałem Francuza Mahuta, wtedy 45. zawodnika świata. Oczywiście trzeba też zaznaczyć Szczecin [2008], gdzie pokonałem Ulihracha, który w swoich najlepszych czasach wygrywał z Samprasem.
Przeciw Murrayowi zobaczył pan jak gra człowiek z absolutnej elity.
- Ale ja wcale nie byłem zszokowany jakąś jego solidną grą, ani nie byłem zawiedziony swoją postawą. Wiedziałem, że to nie jest coś nie do osiągnięcia, nie do przejścia. To, z czego zdawałem sobie sprawę, to, że on jest znacznie bardziej doświadczony w meczach do trzech wygranych setów, że jest także znacznie pewniejszy ode mnie. Chciałbym jeszcze raz zagrać z zawodnikiem z Top 10. Wtedy ciężko było mi się uspokoić i zrelaksować na tyle, by zagrać swój najlepszy tenis. Dojście na taki poziom to marzenie, ale wiem, że wszystko jest do osiągnięcia.
Mecz z Murrayem był odskocznią na wyższy poziom dla Przysiężnego. On także nie zobaczył u Szkota innego świata tenisowego.
- Dokładnie. Będę robił wszystko, żeby być na tyle ogranym i doświadczonym, żeby najpierw nawiązać walkę, a potem spróbować takich zawodników ograć.
Bohaterem Finów w Pucharze Davisa okazał się Kontinen. Kolejny pana rówieśnik, Rufin, także wspina się w rankingu. Wszyscy macie potężny serwis. Rocznik 1990 może zawojować tenis.
- Wiem co grają tamci, ale nie śledzę raczej ich postępów. Kontaktów z czasów juniorskich także nie utrzymujemy.
Ma pan ładnego woleja, także prawą nogą. Futbol jednak do pana ulubionych sportów nie należy. Dlaczego?
- Nie lubię polskiej piłki nożnej. Droga do tego, by zacząć w niej poważnie zarabiać jest znacznie łatwiejsza, a wysiłek nieporównanie mniejszy niż w wypadku tenisa. Ale mistrzostwa świata oczywiście oglądam!