Krzysztof Straszak: Ale przecież mogłaby pani wystąpić w eliminacjach Australian Open.
Katarzyna Piter: - Załapałabym się na końcówkę listy kwalifikacyjnej, ale nie lecę do Australii. Tak zadecydowałam.
Zadowolona z sezonu?
- Uważam, że mogło być jeszcze lepiej, ale mimo wszystko jestem zadowolona. Staram się patrzeć na to wszystko pozytywnie. Nie tylko wygrana "25" i runda turnieju WTA po zwycięstwie nad Martą [Domachowską]: w ogóle zagrałam parę innych bardzo fajnych meczów. Czuję, że gram dużo lepiej niż w ubiegłym roku, na pewno jestem teraz lepszą zawodniczką. Uważam, że zrobiłam postęp, mój tenis idzie do przodu. To najważniejsze.
Ale sezon zamknęła pani nie najlepiej: trzeci występ w Zawadzie (ITF, 25 tys. dol.) i trzecia porażka na starcie, tym razem 6:2, 4:6, 4:6 z Ukrainką Fiedak (WTA 268).
- Ta dziewczyna nie grała nic w pierwszym secie: prezentowała się słabo, robiła dużo błędów. Potem zaczęła trafiać, co mnie zaskoczyło i sama zaczęłam się często mylić. Uważam też, że grałam za pasywnie, byłam trochę spięta. A punkty tylko uciekały. Mecz był rwany. Rywalka na pewno była do ogrania.
Co było ważniejszym osiągnięciem z owych dwóch, które stały się pani udziałem w tym roku?
- Oba sukcesy miały oczywiście miejsce w turniejach różnej rangi, ale na ten w Warszawie trzeba spojrzeć inaczej. Ja przecież dążę nie do tego, by przechodzić rundy w takich zawodach, ale żeby w ogóle w takich grać, się do nich "łapać" z rankingu. Ale na to potrzebuję jeszcze trochę czasu, jeszcze trochę muszę pograć, pewnie powygrywać kilka kolejnych imprez mniejszej rangi.
Katarzyna Piter, 19 lat, w Koksijde zdobyła pierwszy w karierze tytuł w turnieju ITF o puli nagród 25 tys. dol. (foto Puyde/fltkoksijde.be)
A może próba dostania się do turniejów WTA Tour przez eliminacje? W październiku w Linz była pierwsza próba.
- W takich eliminacjach są trochę inne zawodniczki, ale na pewno się też mieszają z tymi z ITF-ów. Te dziewczyny wybierają sobie starty w zależności od tego jak się czują: jeżdżą jako rozstawione na mniejsze turnieje lub na większe ze świadomością, że muszą przebijać się przez eliminacje. Uważam, że z moim rankingiem trzeba mieszać te występy: spróbować i tego, i tego.
Gdy zanotowała pani latem życiowy ranking, blisko już bariery Top 200, nie było opcji, żeby spróbować postawić zdecydowanie na starty w WTA Tour?
- Jeszcze nie z takim rankingiem. Jak w końcu wejdę do Top 200, będę chciała grać dużo więcej w WTA Tour, nawet jeżeli będę musiała przechodzić przez eliminacje.
Dobrze się stało dla turnieju warszawskiego, że Polki spotkały się w I rundzie. Gorzej, że cieszący się wielkim zainteresowaniem pojedynek kończono drugiego dnia na bocznym korcie...
- Mecz dwóch polskich dzikich kart: cały czas była dużo presja na nas obu. Wydawało mi się, że z tej racji to było starcie psychologiczne: kto dłużej wytrzyma, ten wygra.
Inne warunki, gdy w Koksijde sięgała pani w połowie września po największy tytuł w karierze.
- Było zupełnie inaczej. W turniejach o niższych rangach byłam wcześniej w półfinałach. Czułam, że jestem już w stanie wygrać taką imprezę.
Czy po tych osiągnięciach poczuła też pani, że wchodzi na wyższy poziom tenisowy?
- Po zwycięstwie w Belgii nabrałam dużo pewności siebie. Bardzo chciałam wygrać w finale: tak się już nastawiłam i nie wyobrażałam sobie porażki, gdy w końcu wywalczyłam sobie szansę walki o tytuł. To był ważny dla mnie turniej z tego właśnie powodu: dominowałam na korcie, miałam odpowiednie, czyli pozytywne nastawienie w czasie meczów. To ostatnie nie zawsze mi się udaje.
W Warszawie, w trzecim podejściu, w meczu granym przez dwa dni, pokonała Domachowską, odnosząc pierwsze zwycięstwo w WTA Tour (foto Straszak)
Miło gra się w kraju Clijsters i Henin? Oni potrafią tam promować tenis.
- W Koksijde zorganizowali turniej na jednym korcie, umiejscowionym w centrum miasta. Tak jakby ktoś postawił kort na Starym Rynku w Poznaniu! Każdy, kto akurat przechodził, mógł sobie usiąść na trybunach, a więc z jednej strony było dość głośno, ale z drugiej na każdym meczu towarzyszyło nam mnóstwo kibiców. Wszyscy klaskali, można się było poczuć jak na jakimś większym turnieju.
Rok temu zapowiadała pani walkę o wejście do Top 200. Czy dziś uważa pani, że to było realne?
- Na pewno było realne, ale niestety ostatnio coś często przegrywałam w pierwszych rundach. Nie wypełniłam rocznego planu, ale nie będę się przecież załamywać. Trzeba grać dalej.
Czy Linette i jej sukcesy to dla pani czynnik motywujący?
- Na pewno. To, że Magda wygrała tyle turniejów i doszła do Top 200, to mnie motywuje. Utrzymujemy ze sobą dobre kontakty i życzymy sobie jak najlepiej.
Podobnie jest w całym gronie poznańskich tenisistek?
- Wiadomo jak to jest u dziewczyn: zawsze czuć jakąś rywalizację, ale utrzymujemy bardzo dobre relacje.
Czasem też trenujecie razem. A jak wygląda normalny dzień, gdy nie jest pani akurat na wyjeździe?
- O 7:45 mam pierwszy, 45-minutowy trening ogólnorozwojowy na AWF-ie, w CityZen Club: tam są zajęcia dla sportowców na specjalnych piłkach, różne ćwiczenia stabilizacyjne, siłowe. Potem jadę na trening tenisowy, ok. 2-3 godz. Przez godzinę lub półtorej odpoczywam i coś jem. Później jest drugi trening. Do domu wracam ok. 16-17. Rozciągam się, kąpię i odpoczywam do następnego dnia.
Nie planuje pani na razie studiów?
- Po maturze, która poszła lepiej niż przypuszczałam, chciałam poświęcić się tenisowi.
Po ubiegłorocznym debiucie nie wystąpiła pani w tym sezonie w Pucharze Federacji. Na początku lutego zdolna do gry w Izraelu może nie być jeszcze Agnieszka Radwańska. Miała pani już jakieś sygnały od kapitana Wiktorowskiego?
- Żadnej propozycji jeszcze nie otrzymałam. Ula [Radwańska] wygrała ostatnio turniej o puli nagród 50 tys. dol., więc myślę, że ona zagra w pierwszej kolejności. Drugą rakietą powinna być Magda, bo prezentuje się lepiej ode mnie, jest wyżej na liście. Czekamy jednak na oficjalne powołania.