Zakończenie edycji 2008 tego chyba najbardziej konserwatywnego turnieju tenisowego było ucztą nie tylko dla koneserów białego sportu, ale też dla kochających liczby, daty, wykresy i wszelkiego rodzaju "smaczki" historyczno-statystyczne. Odliczając kolejne sety "urywane" w londyńskich finałach Federerowi przez nienasyconego Hiszpana, trudno było nie przewidzieć dokładnego wyniku tegorocznej rywalizacji.. Sensacyjne dotarcie do finału i wygrany set w sezonie 2006, a rok temu już dwie partie i sporo nerwów Szwajcara w drodze po historyczną piątą z rzędu wygraną na kortach All England Clubu nie pozostawiały wątpliwości i dały zwolennikom logicznych rozstrzygnięć wielką satysfakcję. Jakże zresztą dla nich rzadką przy okazji wydarzeń sportowych. Rozstrzygnięcie 3:2 dla Hiszpańskiego pretendenta było zatem rozstrzygnięciem do przewidzenia, a gdy już do niego doszło okazało się także i lepszym dla samych rozgrywek. Sromotne 3:0, od którego Nadal był o krok, nie dałoby szans na utrzymanie ciągłego napięcia na linii Berno - Madryt i nie pozostawiłoby wątpliwości co do rychłej koronacji nowego władcy rozgrywek.
Choć nie wolno mówić o upadku mistrza, to cała kampania prowadząca nieuchronnie do zdetronizowania Federera rozpoczęła się jedenaście miesięcy temu (i wciąż trwa), kiedy to chęć podkopania fundamentów dotychczasowego porządku zgłosił Novak Djokovic, najlepszego tenisistę globu pokonując po epickim boju w finale turnieju serii mistrzowskiej w Montrealu. I pomimo że miesiąc później wziął dość srogi rewanż w decydującym meczu na Flushing Meadows, to tenisowy świat wiedział, że Nadal nie jest już jedynym "challengerem".
Jeszcze marcowe przegrane Federera z takimi tenisistami jak Radek Stepanek i Mardy Fish można było spokojnie zbagatelizować, gdyż od zawsze panujący tenisiści notowali podobne wpadki i to najczęściej poniżej poziomu Wielkiego Szlema. Więcej na temat formy mistrza podpowiadały porażki z Andy Roddickiem i Andy Murrayem, graczami wprawdzie z czołówki, ale przyspieszonego tętna u fanów Szwajcara raczej nie wywołującymi. Do tego doszło potwierdzenie aspiracji przez "Djoko" w Australii oraz na deser absolutna supremacja Nadala na drodze ku Rolland Garros, przez co "Federer Express" miał na początku czerwca na koncie zaledwie jeden wygrany turniej!
Kiedy wreszcie przyszła ta część sezonu, w której Szwajcar od lat nie miał sobie równych, wszystko szło zgodnie z planem, aż do ostatniego meczu w Wimbledonie. Ten historyczny finał Federer przegrał przez absolutny brak umiejętności zmiany taktyki w sytuacji, w której mecz nie idzie po jego myśl, czyli dokładnie z tego samego powodu z jakiego miesiąc wcześniej znowu nie dane mu było wznieść w górę Pucharu Muszkieterów na korcie Phillipa Chatrier. Jedynym co regulowało częstość zdobywania punktów przez Federera (od zawsze?) był poziom jego gry, a nie sposób rozgrywania punktów, co z resztą już po Rolland Garros 2008 dobitnie podkreślali eksperci. Podobnie zresztą zwykł przegrywać wielki Pete Sampras. "Plan A" nie wypalił? Dziękuję, idę do domu. Wygram innym razem.
Przez te wszystkie lata mało który z rywali tenisisty z Bazylei był w stanie obnażyć tą największą słabość mistrza. Po prostu poziom gry jaki proponował on dotychczas był absolutnie galaktyczny i co ważniejsze, nieosiągalny prawie dla nikogo. Tenisiści "z papierami" na wygrywanie ze Szwajcarem, a więc Marat Safin, David Nalbandian czy Djokovic "tenisowy kosmos" osiągali zbyt rzadko.
Obecny sezon jednak od początku był inny i przed finałem Wimledonu wiadomo było, że mistrz ma się dobrze, ale nie rewelacyjnie. Zaś od momentu potwornego upokorzenia, jakie zafundował mu jego hiszpański nemezis w paryskim finale, tylko pesymiści pozbawieni nadziei przez wieloletnią hegemonię Federera wierzyli w utrzymanie status quo. Jego zwolennicy od razu podnieśli krzyk, że Rafa rządzi tylko przez półtora miesiąca grania na czerwonej cegle i że ich idol znowu w cuglach wygra swój koronny Wimbledon, a przez pozostałe trzy czwarte sezonu jak zwykle niepodzielnie zapanuje w "tenisowym królestwie". Jakby zupełnie zapomnieli, że z niepowodzeniem Federera w tegorocznym Australian Open akurat Rafael Nadal za wiele wspólnego nie miał. Od początku sezonu wiadomo było, że odpowiedź na pytanie "kto zatrzyma Federera?” nie brzmi już "wyłącznie Marat Safin w najwyższej formie" lub "David Nalbandian, jeśli zrzuci zbędne kilogramy".
Ta swoista równia pochyła, na której znalazła się w ostatnich miesiącach kariera jednego z największych talentów we współczesnym tenisie ma jednak na swoim końcu… sam szczyt. Bo przecież Federer wciąż jest numerem jeden w rankingu, wciąż największym symbolem XXI wieku w tenisie i do tego ostatnim bastionem absolutnej elegancji na korcie. Krzyki o absolutnej detronizacji płyną zresztą dokładnie z tej samej strony, z której przed laty ogłoszono przejęcie wiecznego panowania nowego króla.
Jesteśmy co najwyżej na półmetku tej pasjonującej rywalizacji dwóch wybitnych graczy, która z resztą stała się jednym z najlepszych towarów, jakie oferuje współczesny sport. Pamiętajmy, że Pete Sampras też miał "przerwę" w wygrywaniu na Wimbledonie, choć warto podkreślić, że wpadkę z roku 96' zafundował Amerykaninowi Richard Krajicek, a więc tenisista o znacznie mniejszym potencjale regularności niż Nadal.
Mimo wielkich osiągnięć i wspaniałej kariery Rogera Federera, jego jedynym poważnym rekordem (który z resztą dzieli z Bjoernem Borgiem) pozostaje, póki co, wygranie pięciu Wimbledonów z rzędu. Do rekordu siedmiu londyńskich triumfów Samprasa brakuje mu dwóch wygranych, a żeby poprawić wielkoszlemowy dorobek Pistol-Pete'a, musi triumfować w najważniejszych imprezach jeszcze trzykrotnie. Na Roland Garros, podobnie jak Amerykanin, nigdy nie okazał się najlepszy, a patrząc na wyczyny Nadala i z każdym rokiem łatwiej wygrywane przez niego finały, trudno liczyć, że choć na tym polu Roger poprawi osiągnięcie swojego wielkiego poprzednika.
Dla nas kibiców najważniejszy jest fakt, że męskie rozgrywki dawno nie były tak pasjonujące, a pytania na które odpowiedź przyniosą kolejne ważne turnieje, tak liczne. Czy najbardziej wszechstronny gracz w historii zdąży wyryć swoje nazwisko na kartach historii białego sportu, zanim - oprócz tenisisty z Majorki - zacznie go regularnie ogrywać Djokovic? Czy jego gra, uważana od lat za doskonałą, jest w stanie ewoluować ku jeszcze lepszej? A może to Rafael Nadal zostanie niedługo najlepszym w historii, bo mając niewiele ponad 22 lata ma na koncie znacznie więcej sukcesów niż miał w tym samym wieku jego skazywany od lat na sukces i uzbieranie najlepszego dorobku w historii jego wielki rywal z Bazylei...