Kończąc karierę w 1994 roku zapowiedział, że nigdy już nie weźmie do ręki rakiety, ale miłość do białego sportu zwyciężyła, choć dopiero po 15 latach. - Ku mojemu zaskoczeniu, znów pokochałem tenis - mówi 51-letni dziś Lendl w obszernym wywiadzie dla poniedziałkowego wydania dziennika "L'Équipe".
Jego najbardziej charakterystyczne słowa: - Utrzymanie dominacji w tenisie nigdy nie sprawiało mi trudności. Dlaczego? Był liderem rankingu przez 270 tygodni, bijąc ówczesny rekord. W Wielkim Szlemie zgarnął osiem tytułów, ale zaliczył aż 19 finałów. Jego wielka rywalizacja z Johnem McEnroe (36 meczów) określiła epokę. Dlaczego Lendl mówi z taką pewnością o swojej pozycji? - Ciągle robiłem to, co powinienem był robić. Przygotowywałem się najlepiej jak było można pod względem fizycznym, byłem skoncentrowany, miałem wszystko pod kontrolą. Moje przygotowania trwały od godz. 8 rano, gdy byłem już na korcie, do 20, z przerwą tylko na posiłek.
W rozmowie nie pada nazwisko Wojciecha Fibaka, który pomógł Lendlowi w wejściu na szczyt. Są za to nazwiska jego najwybitniejszych rywali ( - Becker był najlepszym sportowcem w historii tenisa), a także Tony'ego Roche'a, innego trenera związanego z tym najsłynniejszym czechosłowackim tenisistą. Dziś Lendl, od 1992 roku obywatel Stanów Zjednoczonych, prowadzi akademię w Westport, półtorej godziny drogi od Nowego Jorku. Do niedawna najwięcej czasu poświęcał córkom: - Jedna po drugiej opuszczały dom. Cztery pierwsze (18, 19, 20 i 21 lat) poszły na uniwersytet, mam jeszcze u siebie najmłodszą. Wszystkie pięć grały w tenisa, a najstarsza [Marika] nawet trochę bardziej na poważnie, pod moim trenerskim okiem, ale doznała kontuzji. Potem znalazła sobie miejsce w golfie.