Cztery lata jako kapitan... tymczasowy - III część rozmowy z Radosławem Szymanikiem, trenerem PZT

Kadra narodowa w Pucharze Davisa w 2012 roku - mimo meczu otwarcia z Madagaskarem, kojarzonym na pewno nie z tenisem - nie zazna wielkich zmian personalnych. W dniach 10-12 lutego w Warszawie wystąpi Kubot. O początkach swojej pracy z reprezentacją i polskich turniejach w ostatniej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl opowiada Radosław Szymanik.

W tym artykule dowiesz się o:

Krzysztof Straszak: Trudno, żebyśmy przegrali z Madagaskarem i spadli jeszcze niżej.

Radosław Szymanik: - Chciałem przypomnieć, że nie tak dawno graliśmy jeszcze niżej. I wystąpił wtedy Baghdatis [śmiech].

Ale w Madagaskarze tylko jeden tenisista jest notowany w rankingu ATP... Czy da pan szansę komuś spod swojej opieki z ośrodka treningowego?

- Nie wiem jeszcze. Chciałbym, żeby zagrali Mariusz [Fyrstenberg] z Marcinem [Matkowskim]: obydwaj mieszkają w Warszawie i myślę, że wystąpią. Są na miejscu, a w tym tygodniu nie ma żadnego turnieju ATP World Tour, więc myślę że mogą zagrać. Co do innych, to będę rozmawiać oczywiście z Łukaszem [Kubotem], Michałem [Przysiężnym] i Jurkiem [Janowiczem]. Jeżeli będą mieli inne plany, to się dogadamy. Wtedy jest Grzesiu Panfil, który ostatnio lepiej gra. Jest Marcin Gawron, jest Andrzej Kapaś, który w tym roku też lepiej grał. Jest Piotrek Gadomski, który zdrowy jest w stanie też konkurować o miejsce. Nie chcę mówić, że będzie tak, nie inaczej. Chcę najpierw porozmawiać z zawodnikami z podstawowego składu. Może się zdarzyć, że zagra jeden z młodszych zawodników, ale jednak nieważne jakiego ma się przeciwnika po drugiej stronie, trzeba go szanować w taki sam sposób. Chcę, żeby ta ekipa miała zręby reprezentacji i jeżeli będzie ktoś dodatkowy, to jeden.

W Izraelu był z wami Nick Brown. Jak zaczęła się historia tego zagranicznego członka sztabu naszej kadry?

- Kiedy Paweł Geldner kończył współpracę ze związkiem w zarządzie padł pomysł, że dobrze byłoby mieć kapitana, który ma doświadczenie, dobrze grał w tenisa, ma kontakty na świecie i żeby był zagraniczny. Oczywiście zaczęły się poszukiwania, zaczęły być nawiązywane kontakty. I tak oto znalazł się Nick Brown, który prowadził brytyjską kadrę Pucharu Federacji i był w ćwierćfinale Wimbledonu. Wszystko pasowało, ale nie sprawdzono jednej rzeczy: że kapitan ekipy Pucharu Davisa musi mieć paszport danego kraju. Została podpisana umowa z Nickiem, ale nie mogła zostać wypełniona. Brown występuje więc jako trener-koordynator.

Nie uważa pan tego za umniejszenie własnej roli?

- Gdy zostałem w trybie awaryjnym przed meczem z Nigerią [kwiecień 2007] poproszony o zostanie kapitanem, to ja się początkowo nie zgodziłem. I potem długo się z tym wstrzymywałem, choć były ciągle rozmowy z prezesem, z Wojtkiem Andrzejewskim, z Jackiem Muzolfem, no mnóstwo rozmów. Ale związek też był postawiony pod ścianą, bo było tak mało czasu do meczu. Umowa z Nickiem podpisana: on był już o tym poinformowany, że jest jak jest. Była wymiana listów z ITF-em, czy jest się to w stanie obejść. Oni oczywiście powiedzieli, że nie, powołując się na paragrafy. Zatem zgodziłem się być czasowo kapitanem, ale okazało się, że zostałem.

Przejdźmy do tematu turniejów. Sopot z racji stawki i rangi międzynarodowych mistrzostw kraju był największą tenisową imprezą w Polsce. Nie zabrakło deblistów ze światowej czołówki, nie było za to Kubota.

- Dla zawodników jego klasy to Sopot nie był do niczego potrzebny, bo jest w tygodniu, w którym są większe turnieje i to w nich ma szanse zdobyć większe pieniądze i punkty. Aczkolwiek wydawało mi się, że przez pryzmat tego, w jaki sposób przez wiele lat był wspomagany przez związek i pana Ryszarda Krauze (bo on też był w ten turniej zaangażowany), że jednak z tych względów przyjedzie, bo o to był poproszony. Wybrał inaczej: ok, to jego sprawa. Choć wydawało mi się, że ta prośba Ryszarda Krauze, żeby w jakiś sposób "oddać dług"... ok, nie przyjechał.

Biało-czerwoni walczyli, ale żaden nie pokonał zagranicznego rywala.

- Patrząc na takie turnieje, jest to szansa dla graczy wchodzących: Grzesiu Panfil, może Maciek Smoła. Grzesiu przegrał 6:7 w trzecim secie. On nawet nie ma zbytnio szansy gry w takich dużych Challengerach, z takimi zawodnikami, a jednak żeby liczyć się na świecie, nie można jeździć tylko po Futuresach. Żeby wyjść na kort, poczuć atmosferę przez parę dni, pobyć, zagrać parę treningów z takimi ludźmi. Szczególnie ci młodzi, nawet młodsi od Grześka, to jest właśnie coś dla nich. Jeden z nich może mieć dziką kartę. Piotrek Gadomski - też nie wykorzystał szansy. Miał faceta, który tego dnia był niedysponowany i można było go ograć, był bardzo blisko tego. Następny przykład. To jest tak, że w karierze danego zawodnika w danym roku są jakieś szanse, które jeśli się je weźmie, można pójść krok dalej. Jeśli się jednak tego nie zrobi, to najczęściej znowu spada się poziom niżej i trzeba się ponownie wdrapywać. Tak jest.

Wyszkolenie trenerów: to sukces PZT

Jako kapitan kadry narodowej jest pan zadowolony z tego turnieju?

- Świetnie, że turniej był. Jeśli byłoby więcej takich inicjatyw, to nasz tenis bardziej by się rozwijał i to na takim poziomie, gdzie ludzie mogą przejść transformację między Futuresem a Challengerem: to byłoby niesamowite. To byłoby rewelacyjne także dla grupy zawodników, którzy wokół turnieju mogą się nawet nie załapać do eliminacji, ale być tam i wpisywać się na listę, że mogą wystąpić jak rozgrzewacze, sparingpartnerzy, potrenować i poczuć atmosferę: to jest właśnie rola takich turniejów. Na Challengerach nie spotykamy zawodników klasy Nadala czy nawet Mónaco. Można zapłacić jakiejs eksgwieździe, żeby przyjechała i zrobiła trochę medialnego szumu. I tak się robi: żeby przyciągnąć ludzi, żeby troszeczkę nagłośnić turniej, ale tak naprawdę to są turnieje dla średniaków. Średniacy chcą się przebijać dalej, a jeśli jest to turniej w naszym kraju, to jeszcze mamy do dyspozycji dzikie karty. Oczywiście, to kosztuje dużo, ale jeśli można to załatwić? I tutaj trzeba podziękować całego związkowi, łącznie z byłym prezesem Kseniem, że to zostało dopięte. Nawet na takim szczeblu mniejszym: dziewczyny z biura promocji, Kasia [Posłuszny] i Beata [Kowalska] zapieprzały czasem po 24 godziny na dobę, żeby turniej działał. Bo niestety, budżet był nieduży, a chcieliśmy, żeby turniej jak najlepiej wyglądał. I został bardzo dobrze oceniony przez zawodników. Jeżeli byłby kontynuowany, to może przyjdą lepsze czasy i ktoś, może znów pan Krauze, przekona się, da więcej pieniędzy i będziemy mogli zrobić coś większęgo i wtedy więcej zawodników na tym skorzysta.

ATP World Tour?

- Fajnie by było. Wtedy wciąż jednak warto by było mieć jeden-dwa Challengery, bo jeżeli chodzi o ATP World Tour, to młodzi zawodnicy mogliby zderzyć się ze ścianą. I nie będzie to ściana z płyty gipsowo-kartonowej [śmiech]. A na Challengerze jest różnie: Janowicz kontra Gawron w I rundzie, jeden zrobił ot tak 10 punktów, zarobił pieniądze. Taki turniej daje szansę pokazania się i ocenienia własnych możliwości. Jeżeli byśmy mieli dobrą grupę challengerową, to wtedy turniej ATP World Tour ma rację bytu.

Czy kapitan kadry narodowej jest zadowolony z ogólnej liczy zawodowych turniejów w kraju: trzy Challengery plus dziewięć Futuresów?

- Jestem zadowolony.

Dlaczego Polska gra w III lidze Pucharu Davisa?

Wielu zawodników notowanych w rankingu zbiera punkty tylko w Polsce.

- To jest podstawowa rzecz. Proszę zobaczyć na Turcję, Egipt czy wszystkie inne kraje tenisowo rozwijające się, na naszym poziomie lub stojące nawet niżej: w ten sposób się buduje tenis. Jeżeli chce się dać szansę swoim zawodnikom, a nie ma się mnóstwo pieniędzy, to robi się cykle turniejów po to, by zawodnicy ciągle grali. Mniej to kosztuje, ma się dla siebie dzikie karty, często jest łatwiej zawodnikom być na miejscu niż gdzieś jechać. Można im stworzyć opiekę i w ten sposób z roku na roku buduje się grupa. To samo jest w Izraelu, też mają ten sam pomysł. W wielu przypadkach, szczególnie w turystycznie nakierowanej Turcji, jest to świetny pomysł: w okresie "martwym" zarabia się dodatkowe pieniądze na ośrodki. U nas nie ma takiej opcji, bo nasze lato jest dosyć skąpe, także wszyscy wykorzystują korty jak tylko się da. A do Turcji jedzie się w kwietniu, kiedy nie ma już ekstra pogody, obiekty są na pół puste. Myśli się: poszukamy kilku sponsorów, zbierzemy 10 tys. dolarów, oni i tak przyjadą i zostawią tyle pieniędzy na jedzeniu i spaniu, że nam się to opłaca.

Komentarze (0)