To, czy zagrają razem w głównej drabince, było wielką niewiadomą niemal do ostatniej chwili.
Frederik Nielsen i Jonathan Marray przed swoim wielkim triumfem na trawnikach All England Club zagrali razem w tym roku tylko raz, a w ciągu ostatnich sześciu lat trzykrotnie. Kilka tygodni temu ulegli w finałowym pojedynku w Nottingham duetowi Inglot i Huey. Początkowo nie mieli grać razem w Wimbledonie. Jonny zgłoszony był do gry z Kanadyjczykiem Adilem Shamasdinem. Jednak kiedy ich ranking okazał się zbyt niski, postanowili przerwać współpracę. Spontanicznie, w przeddzień przyznania dzikich kart, wraz z Nielsenem wpisali się na listę, a organizatorzy postanowili zaryzykować, przyznając im miejsce w głównej drabince, mimo że nikt, nawet oni sami, nie oczekiwali dojścia nawet do III rundy.
Brytyjsko-duńska para swój bajkowy marsz rozpoczęła od wyeliminowania rozstawionych z numerem 9. Hiszpanów Granollersa i Marka Lópeza. Nie dali również najmniejszych szans silnie serwującym Karloviciowi i Moserowi. W dalszych fazach wyrzucili z turnieju rozstawionych numerem 8. Qureshiego i Rojera, Cerretaniego i Roger-Vasselina, w końcu braci Bryanów - to zwykle najwyższa legitymacja do tytułu. W finałowym spotkaniu, mając za sobą kilka, a nawet kilkanaście tysięcy kibiców zgromadzonych na trybunach kortu centralnego, po raz kolejny wspięli się na wyżyny swoich umiejętności, pokonując po pięciosetowej walce (jedyny turniej, w którym debel toczy się do trzech wygranych setów) Lindstedta i Tecău. Szwedzko-rumuńska para już po raz trzeci z rzędu musiała obejść się smakiem.
Jednak mówiąc o finale, nie można nie wspomnieć o niesamowitym zachowaniu Marraya w tie breaku trzeciego seta. Wraz z Nielsenem szybko przejęli inicjatywę, wygrywając cztery pierwsze punkty. Byłoby pięć z rzędu, ale zaraz po udanym zagraniu wolejowym Brytyjczyk pokazał siedzącej na stołku Evie Asderaki, że dotknął siatki, więc punkt należy się przeciwnikom. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ta akcja może zmienić przebieg gry i zadecydować o losach nie tylko seta, ale i całego meczu. Dał jednak przykład innym, że nawet w tak ważnych momentach, to nie walka na śmierć i życie, ale sportowe zachowanie są najważniejsze.
Po ostatnim punkcie, rzucili się sobie w ramiona i ze łzami w oczach odebrali puchary. Podekscytowanie towarzyszyło im również w czasie wywiadów. - Wygrana w Wimbledonie to powód, dla którego gram w tenisa. To jest to, o czym marzyłem, kiedy dorastałem, spełnienie tego marzenia, miało być szczytem mojej kariery. Byłem bardziej zdenerwowany w szatni. Kiedy wyszliśmy na kort, czułem się świetnie, publiczność była niesamowita. Po meczu mówiłem do Freddiego, że nie czuję się inaczej, niż po wygraniu kolejnego meczu lub małego turnieju. Przypuszczam, że minie trochę czasu, zanim dotrze do mnie to, co osiągnęliśmy - mówił oszołomiony Marray.
- Dzięki Bogu twój ranking nie był wystarczająco wysoki, aby zakwalifikować się do głównej drabinki i zapytałeś mnie, czy razem nie spróbujemy otrzymać dzikiej karty - wtórował mu poruszony Duńczyk.
Marray przerwał 76-letnią brytyjską posuchę braku tytułu deblowego w najsłynniejszym turnieju na świecie. Wsparcie i ogromna radość z triumfu na Wyspach Brytyjskich jest więc uzasadniona. Jednak nie tylko on musiał zmierzyć się z historią. Frederik to wnuk zwycięzcy juniorskiego Wimbledonu z roku 1947, dwukrotnego finalisty gry seniorskiej (1953, 1955), a także gry mieszanej (1958), Kurta Nielsena. Niestety, dziadek nie dożył ogromnego sukcesu wnuka (zmarł w czerwcu poprzedniego roku).
Można się z tego śmiać, można przyrównywać grę deblową do singlowej, ale faktem jest, że to Frederik Nielsen uszczęśliwił Duńczyków przed Karoliną Woźniacką, a Jonny Marray wygrał wielkoszlemowy tytuł przed Andym Murrayem. Zawodnicy, grający na co dzień w Challengerach (drugi szczebel rozgrywek), tylko czasami występujący w turniejach wyższej rangi, pokazali, że aby wygrać, nie trzeba grać ze sobą przez długi czas, tylko przyjaźnić się poza kortem. Udowodnili, że wierząc w swój sukces od pierwszej do ostatniej piłki, można dokonać niebywałych rzeczy i spełnić swoje największe marzenia, a jeden turniej może na stałe odmienić całe życie.