Przejęcie sterów w męskim tenisie przez Novaka Djokovicia odbyło się z hukiem, choć pociągnęło za sobą tylko jedną ofiarę. Rafael Nadal, po rewelacyjnym roku 2010, podczas którego ponownie wspiął się na szczyt tenisowego Olimpu, zakończył kolejny sezon zdetronizowany, pobity i zdruzgotany. Grający bezsprzecznie najlepszy tenis w swojej karierze, Serb na każdym kroku bezlitośnie obnażał wszystkie wady i niedociągnięcia stylu Hiszpana, pokonując go sześciokrotnie; niezależnie od pory roku, miejsca na świecie i nawierzchni.
Poza bardzo słabym finałem Wimbledonu, nie można było jednak odnieść wrażenia, by Hiszpan panicznie bał się swojego nowego nemezis. Na każde kolejne spotkanie wychodził z takim samym nastawieniem: po zwycięstwo. Nie brakowało chęci czy motywacji - brakowało umiejętności.
- Oczywiście, nie podoba mi się przegrywanie. Sześć kolejnych porażek z pewnością jest bolesne - mówił Rafa po niezwykle intensywnym (choć jednostronnym) finale US Open. - Ale każdego kolejnego dnia będę pracować, by się to zmieniło. Mam cel. On [Djoković] jest moim celem - deklarował tenisista z Majorki.
Na okazję do rewanżu nie trzeba było długo czekać. Kolejny turniej wielkiego Szlema, kolejny (czwarty z rzędu) wielkoszlemowy finał Hiszpana i trzeci dla Serba. Kolejna odsłona "Rafole", znów na korcie twardym. W ciepły australijski wieczór, poprzedzony dniem ciszy i koncentracji, jak przed pojedynkiem o nowojorski tytuł cztery miesiące wcześniej.
Mimo niezwykle trudnej batalii w półfinale, Djoković wciąż pozostawał faworytem finałowej konfrontacji. Zagadką było, jakie warunki postawi Nadal, chwilami prezentujący w Melbourne najlepszy tenis od zwycięskiego US Open 2010, imponujący spokojem i chłodną głową w egzekucji, a także skutecznym serwisem, nad którym wykonał w przerwie między sezonami tytaniczną pracę.
O 19.30 tenisiści wyszli na szczelnie wypełniony kort Roda Lavera, by rozegrać spotkanie, które na trwałe zapisało się w annałach tenisowej historii. Spotkanie, którego dramaturgia nie pozwalała dojść do siebie jeszcze przez kilka godzin po jego ostatniej piłce, a nadmiar wrażeń powodował ból głowy.
Po pamiątkowym zdjęciu przy siatce (które pojawiło się później na okładce książki "The Greatest Matches Of All Time" Steve'a Flinka, wybitnego znawcy tenisowych dziejów) i tradycyjnej rozgrzewce, uniesiono kurtynę, a aktorzy rozpoczęli spektakl.
W pierwszej fazie pojedynku sprawdziły się przedmeczowe obawy. Djoković, mający w nogach pięć godzin morderczego boju z Andym Murrayem (i dzień mniej przerwy na regenerację niż Nadal), potrzebował ponad godziny, by poczuć długo wyczekiwany przypływ energii i adrenaliny, który pozwolił mu na prowadzenie gry na własnych warunkach. Taki zastój kosztował Serba pierwszą partię, przegraną 5:7 po 80 minutach zmagań.
Kolejne półtora seta to popis lidera rankingu. Djoković grał jak w transie, dominując z linii końcowej jak podczas poprzedniego pojedynku na Flushing Meadows. Pretendent, jak w ukropie uganiający się pod bandami, nie był w stanie wypchnąć rywala poza kort. Bekhend po linii Serba wyrządzał gigantyczne szkody, a umiejętne, wczesne uderzanie piłki, zabierające Hiszpanowi cenny czas w defensywnie powodowało, że z każdą minutą stalowa pętla na szyi Nadala zaciskała się coraz ciaśniej.
Nadal przełamał przy stanie 3:5 podającego na seta Djokovicia, ale sam chwilę później oddał serwis, fatalnie kończąc partię dwoma kolejnymi podwójnymi błędami serwisowymi. Wszystko wskazywało na to, że czwarty set będzie już formalnością i Serb zakończy dzieło zniszczenia.
Rozjuszony własnymi pomyłkami, Nadal rzucił na kort w czwartej partii na kort wszystko, czym tylko dysponował. Skończyło się pasywne przebijanie piłki, a w piątej godzinie pojedynku tenisiści zaczęli rozgrywać wgniatające w fotel wymiany. Gdy przy 3:4 Hiszpan w wielkim stylu wybronił się ze stanu 0-40 (de facto były to trzy małe piłki meczowe dla Djokovicia), stadion eksplodował i nie ochłonął już do samego końca spotkania.
W tie breaku Serba od zwycięstwa dzieliły dwa punkty, kiedy serwował przy stanie 5-3. Jednak gigantyczne zmęczenie i chwila dekoncentracji spowodowały, że przegrał cztery kolejne punkty. Gdy przy setbolu Djoković wyrzucił forhend, Nadal padł w geście triumfu na kolana, jakby właśnie wywalczył wielkoszlemowy tytuł.
Wygrany set tylko dodał Hiszpanowi animuszu. Grający agresywnie, bez cienia wątpliwości i lęku, mistrz turnieju z roku 2009 we wczesnej fazie decydującej partii wywalczył przełamanie i zdawał się kontrolować przebieg wydarzeń na korcie. Punktem zwrotnym pojedynku była piłka w gemie siódmym, kiedy serwując i prowadząc 4:2, 30-15 Nadal wyrzucił prosty bekhend po linii (miał przed sobą pusty kort). Fatalny w skutkach błąd wpuścił Djokovicia z powrotem do pojedynku i Serb odrobił straty.
Dramatyczne sceny miały miejsce w gemie dziewiątym. Po kolejnej niesamowitej wymianie wyczerpany obrońca tytułu upadł na kort i przez dłuższą chwilę nie był w stanie się podnieść. Przerwa podziałała jednak na Serba znakomicie. Bez kłopotów utrzymał podanie przy 4:5, a w kolejnym gemie przełamał Hiszpana i po raz pierwszy serwował na mecz. Jeszcze jeden zryw Nadala dał mu ostatnią szansę na przełamanie, ale Djoković doskonale rozegrał kluczowy punkt, jak profesor wychodząc z opresji, by ostatecznie zamknąć spotkanie 7:5.
Trzeci kolejny wielkoszlemowy tytuł, trzeci kolejny wielkoszlemowy finał wygrany z Nadalem. Serb wiedział już, że na przełomie maja i czerwca, w Paryżu, zostanie kolejnym śmiałkiem, który spróbuje zdobyć tenisowego Graala i w ciągu 12 miesięcy wygrać wszystkie cztery lewy Wielkiego Szlema.
- Chyba nikt nie ma żadnych wątpliwości, że podczas tego meczu wyssaliśmy z siebie absolutnie całą energię - ocenił Djoković na konferencji po finale, która odbyła się już nad ranem. - Obaj dziś zapisaliśmy się w historii. Wielka szkoda, że w pojedynku nie mogło być dwóch zwycięzców - wyznał Serb.
5 godzin i 53 minuty, tyle trwał najdłuższy wielkoszlemowy finał w historii białego sportu.
To nie był tenis piękny jak gra Rogera Federera, która zachwyca nawet laików. W grze Djokovicia i Nadala nie ma lekkości, polotu czy zaskakujących rozwiązań, które powodują, że ręce same składają się do oklasków. Takie starcie wygrywa tenisista silniejszy i wytrzymalszy, zdolny znieść kosmiczne tempo wymian i sześć godzin pełnego fizycznego zaangażowania. Ten, który potrafi zachować zimną krew, ma mocniejsze nerwy i jednocześnie jest bardziej odporny na ból.
Tego typu konfrontacje trudno już nawet nazywać "meczami". To wojny, pojedynki współczesnych gladiatorów, prowadzone we wszystkich tenisowych płaszczyznach i walka nie tylko z rywalem, ale przede wszystkim ze słabościami własnego ciała i umysłu.
Podczas ceremonii zakończenia turnieju, tenisiści byli tak zmęczeni, że pozwolono im usiąść podczas przemówień oficjeli. Puchar zwycięzcy wręczył Rod Laver.