(Około)Tenisowy przegląd sezonu: Polska szarża w Paryżu

- Przyjechałem tylko zagrać eliminacje - mówił w Paryżu Jerzy Janowicz. Występ łodzianina w kwalifikacjach paryskiej imprezy zamienił się w jedną z najbarwniejszych tenisowych historii ostatnich lat.

Robert Pałuba
Robert Pałuba

Droga, którą w tym roku przebył Jerzy Janowicz przypomina mozolną wspinaczkę na himalajski ośmiotysięcznik. Poprzedni sezon łodzianin zakończył na zakręcie - czołowy junior świata, który wcześniej nieśmiało pukał do pierwszej setki rankingu, osunął się w notowaniach i zmuszony był nawet występować w Futuresach. Sam Janowicz niechętnie wypowiada się o źródle swoich kłopotów, enigmatycznie tłumacząc, że "miał pewne problemy". Z nową rakietą i trenerem od przygotowania fizycznego, Polak rozpoczął rok z twardym postanowieniem, że nadszedł czas na rewolucyjnie zmiany.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Janowicz szybko opuścił imprezy ITF, by ponownie próbować swoich sił w Challengerach, a w nich przyszły wartościowe zwycięstwa. Prawdziwym przełomem był Wimbledon, gdzie łodzianin wpierw jak burza przebrnął eliminacje, by następnie osiągnąć trzecią rundę i stoczyć w niej pasjonujący, acz ostatecznie przegrany pojedynek z Florianem Mayerem. Występ w Londynie Polak przypieczętował dwoma triumfami w Challengerach i upragnionym awansem do czołowej setki listy rankingowej.

Paradoksalnie, na pierwszy wygrany mecz w turnieju ATP zadomowiony w Top 100 Janowicz musiał poczekać aż do turnieju w Moskwie (imprezy Wielkiego Szlema odbywają się pod egidą ITF). Z dodatkowym zastrzykiem pewności siebie, łodzianin przyjechał do Paryża, by po raz ostatni w sezonie powalczyć w imprezie głównego cyklu rozgrywkowego.

- Jestem szczęśliwy i chce mi się płakać - mówił Janowicz po wyeliminowaniu w II rundzie paryskiego turnieju Marina Čilicia. Najpiękniejsze chwile miały dopiero nadejść.

Andy Murray rozgrywał bezsprzecznie najlepszy sezon w karierze. Wspaniałe lato rozpoczął od finału Wimbledonu, w którym musiał uznać wyższość Rogera Federera, a miesiąc później zrewanżował mu się w pojedynku o olimpijskie złoto. W Nowym Jorku Szkot ostatecznie pokonał wszystkie swoje demony, sięgając po pierwszy tytuł Wielkiego Szlema. Zrzucił z barków lata presji i gigantycznych oczekiwań.

Murray przyjechał do Paryża wypoczęty, w ostatniej chwili rezygnując ze startu w Bazylei. Dla Szkota występ w hali Bercy miał być idealnym przetarciem przed Finałami ATP w Londynie, a Guy Forget - dyrektor imprezy - zadbał o to, by nawierzchnia w Paryżu była taka sama, na jakiej ośmiu najlepszym przyszło się mierzyć w stolicy brytyjskiego imperium.

Bez cienia zawahania i nerwów, Janowicz od pierwszych piłek pojedynku rozpoczął potężny ostrzał. Na podania, po których tor lotu piłki przypominał żółtą smugę, odpowiedzi nie był w stanie znaleźć nawet szkocki mistrz returnu. Szarpana gra i dążenie do jak najszybszego skracania wymian doskonale zdawały egzamin, podobnie jak w czterech poprzednich pojedynkach. - Sam grywałem na Challengerach z rywalami serwującymi po 230 km/h i próbującymi kończyć wymiany podczas pierwszej lub drugiej piłki. Wiem, jakie to uczucie, sam przeżywałem takie frustracje - tłumaczył Janowicz.

Murray przez cały czas zachowywał zimną krew, sumiennie utrzymując własne podanie, a gdy przy 5:5 Janowicz na chwilę spuścił z tonu, Szkot natychmiast wykorzystał okazję i wywalczył przełamanie na wagę złota. Choć Polak miał swoją szansę w kolejnym gemie, set ostatecznie powędrował na konto mistrza US Open.

Niczym nie zrażony, Janowicz kontynuował realizację swojego prostego i zarazem skutecznego planu. Szkot kontrolował jednak przebieg pojedynku i jak wytrawny bokser cierpliwie trzymał gardę w oczekiwaniu na moment nieuwagi rywala. Ciężko pracując za linią końcową, pokazywał Polakowi, jak niebezpieczny bywa romans z dropszotami, regularnie karcąc słabsze i bardziej przewidywalne zagrania łodzianina.

Wydawało się, że nokautujący cios zadał Murray w gemie siódmym, kiedy genialny, instynktowny return dał mu przełamanie. Janowicz podniósł się w ostatniej chwili, świetnie wytrzymując wymianę przy piłce meczowej, a następnie korzystając z błędów zdenerwowanego przeciwnika. Zwycięskiego tie breaka Polak zakończył spektakularnie, posyłając dropszota z returnu, a niezwykłe wysiłki łodzianina zostały nagrodzone głośnymi brawami od zgromadzonych w hali Bercy kibiców.

Janowicz porwał publiczność w secie trzecim, kiedy sprawił, że wielkoszlemowy mistrz wyglądał na całkiem bezradnego. Brawurowy return dał polskiemu tenisiście przełamanie, a piękną sensacją zapachniało dwa gemy później, kiedy Jerzyk wywalczył drugiego breaka. Najpoważniejszą próbę w karierze Polak zdał wzorowo, utrzymując podanie i kończąc mecz wygrywającym forhendem. Wielkolud z Łodzi padł po ostatniej piłce na kort i zalał się łzami, długo nie wierząc we własne szczęście. Po latach tułaczki, bólu i wyrzeczeń, Janowicz odnalazł siebie.

- W ciągu dwóch godzin przeżyłem więcej niż przez poprzednich 21 lat mojego życia. Życzę każdemu tenisiście, żeby mógł doznać czegoś takiego - wyznał po meczu Polak, który w wielkim stylu pokonał w kolejnych pojedynkach Janko Tipsarevicia i Gillesa Simona.

Klasę rywala docenił także zawsze elokwentny Szkot: - Na pewno dobrze się porusza, jak na zawodnika tego wzrostu, oczywiście świetnie podaje. Myślę, że jest też od nich [innych wysokich tenisistów] nieco bardziej nieprzewidywalny.

Lekkość, czy wręcz bezczelność, z jaką Janowicz w Paryżu posyłał najtrudniejsze uderzenia kończące z na pozór szalonych pozycji, wzbudzała jednoznaczne skojarzenia z grą ostatniego cara rakiety, Marata Safina. I choć sam Janowicz skromnie mówi, że nie zasługuje na porównania do tak wielkiego tenisisty, nie można odmówić im zasadności.

Polak pojawił się na okładce "L'Équipe", pisał o nim "The Times", mówiło o nim radio, a jego najpiękniejsze zagrania pojawiały się w telewizyjnych dziennikach. W tydzień, z tenisisty praktycznie nieznanego, butny i zadziorny chłopak z Łodzi zamienił się w jedną z największych nadziei i gwiazd rozgrywek.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×