Robert Pałuba: Kontynuując wątek kwestii finansowych, płace w turniejach ATP World Tour i Challengerach są jak niebo i ziemia?
Jerzy Janowicz: Zarobki w turniejach ATP [World Tour] są zdecydowanie lepsze. Imprezy takie jak ta w Paryżu są bardzo dobrze płatne, jak wszystkie turnieje Masters 1000. Challengery dzielą się na wiele kategorii: w tych najmniejszych, o puli 30 tys. euro, w zasadzie nie da się zarobić.
Jest aż tak źle?
- Pamiętam mój turniej w Rzymie [pierwszy wygrany Challenger Janowicza w bieżącym sezonie], gdzie w I rundzie musiałem wygrać z Josselinem Ouanną, w kolejnym meczu wygrałem z Ernestsem Gulbisem, potem z Ruim Machado i na koniec z Gillesem Müllerem. Po odjęciu podatku za to zwycięstwo dostałem 2800 euro. Taka kwota za wygranie profesjonalnego turnieju tenisowego z takimi przeciwnikami, trzema przedstawicielami czołowej setki, jest po prostu śmieszna. Musiałem zapłacić za wyżywienie, przelot i trenera, więc teoretycznie dopłaciłem do tego turnieju, nic na nim nie zarobiłem.
Gdzie więc przebiega granica między zarabianiem na zawodowej grze w tenisa a dokładaniem do własnej kariery?
- Na tenisie dobrze zarabia pierwsza pięćdziesiątka rankingu. Jeżeli jest się około 80-90. miejsca, to dalej jest ciężko. Zawodnik kwalifikuje się tylko do turniejów Wielkiego Szlema, a w pozostałych większych imprezach przeważnie trzeba przebijać się przez eliminacje, które są słabo płatne. Wiadomo, że na turniejach wielkoszlemowych każdy stara się zagrać jak najlepiej, bo to jedyna okazja na zarobienie większych pieniędzy dla niżej notowanych tenisistów.
Sezon rozpoczynał pan od małych turniejów Futures, a zakończył go pan w wielkiej imprezie z serii Masters 1000. Jak odnajduje się pan w nowym, lepszym środowisku?
- Trochę inaczej patrzę na te sprawy. Jestem specyficznym zawodnikiem, ciężko było mnie zniechęcić. Na mnie takie rzeczy nigdy nie robiły wrażenia. Na turniej jadę, żeby dobrze zagrać. Nigdy nie zwracałem uwagi, czy jest szatnia, jedzenie dla zawodników. Podczas Futuresów, turniejów najniższej rangi, chciałem zagrać jak najlepiej, żeby szybko się wybić.
Mimo wszystko ciężko uwierzyć, że warunki nie robią żadnej różnicy.
- Wiadomo, że imprezy Masters czy Wielkie Szlemy są świetnie zorganizowane, wszystko mamy podstawione pod nos. Wypiorą nam stroje po treningu, zapewnią wyżywienie, wszystko jest na kortach i nie trzeba się niczym martwić. Organizacja jest doskonała, czujemy się naprawdę jak zawodnicy światowej klasy. Trzeba się jednak pogodzić z realiami, nie na wszystkich turniejach jest tak różowo.
Jak wygląda wspinaczka do światowej czołówki? Chyba nie da się ominąć turniejów ITF, które mają fatalną renomę?
- Zaczyna się od Futuresów, które są wstrętne, paskudne i nie ma to nic wspólnego z wyczynowym tenisem. Jeśli się przez to przejdzie, to zaczyna się grać w Challengerach, które też nie są super zorganizowane, choć trzeba przyznać zdarzają się takie, które pod względem organizacyjnym w niczym nie ustępują turniejom ATP World Tour. Zazwyczaj były to jednak smutne turnieje. Całe szczęście, że w wieku 21 lat udało mi się wejść do czołowej setki, a teraz do trzydziestki, i cieszę się, że będę miał przez jakiś czas możliwość grania w turniejach ATP World Tour.
[b]Podczas tegorocznych, przełomowych występów w imprezach challengerowych wywalczył pan także pierwsze tytuły deblowe. Czy
niedawny start w Mons z Tomaszem Bednarkiem to zalążek częstszej współpracy?[/b]
- Oczywiście skupię się na singlu, debla zawsze grałem z doskoku. W tym roku zagrałem cztery turnieje deblowe, z czego dwa wygrałem. Debel z Tomkiem Bednarkiem w Mons był dość przypadkowy. Tomek i Mateusz [Kowalczyk] pojechali na ten turniej razem i niestety się nie załapali. Była po prostu taka opcja, że jeden z nich zagra ze mną, wykorzystując mój ranking singlowy. Zdecydowaliśmy, że zagram z Bednarkiem. Udało nam się ten turniej wygrać, zagraliśmy bardzo dobre spotkania, w finale pokonaliśmy nawet Michaëla Llodrę i Rogera Vasselina.
Zgadza się pan z opinią Łukasza Kubota, że debel bardzo pomaga w singlu?
- To [wygrana w Mons] było bardzo fajne przeżycie. Debel też dodaje pewności siebie. W Tunezji, pół roku temu, będąc 210. na świecie, wygrałem turniej gry podwójnej, a w następnym tygodniu wygrałem już Challengera w singla. Na pewno takie zwycięstwa uskrzydlają.
Co zadecydowało o tegorocznej eksplozji formy? Któreś aspekty pańskiej gry uległy szczególnej poprawie?
- To nie jest tak, że nagle poprawiłem serwis, forhend czy bekhend. Na osiągnięcie sukcesu składa się tyle drobnych czynników, niuansów, że głównym problemem jest złożenie tego w całość. Trzeba odnaleźć samego siebie na korcie, swój styl. Moje treningi, w porównaniu do roku ubiegłego, praktycznie się nie zmieniły. Na pewno w tym roku stawiałem na agresję na korcie, na przejmowanie inicjatywy podczas wymian i bardzo się skupiałem na serwisie. To dwie cechy charakterystyczne mojej gry. Najważniejsze, że odnalazłem głowę.
Nie przeprowadzaliśmy głupich treningów biegowych, przecież nie poruszam się po korcie jak Rafael Nadal. Nigdy nie będę biegać od lewej do prawej do utraty tchu. Ćwiczenia, cały rozwój, wszystko było podporządkowane mojemu stylowi gry, który miał stać się jak najbardziej ofensywny.
W tym roku często trenował pan z Grzegorzem Panfilem. To pański najbliższy przyjaciel w zawodowych rozgrywkach?
- Jeśli chodzi o polskich kolegów-tenisistów, to mam sporo znajomych. Moim bardzo dobrym kolegą jest Michał Przysiężny, jestem z nim w stałym kontakcie. Od czasu do czasu rozmawiam z naszymi deblistami. Z Grzegorzem dzielimy sponsora, pomaga nam firma Carbo-Koks i się dogadaliśmy. Jeśli jesteśmy w tym samym czasie w Łodzi, to staramy się trenować razem. Wiadomo, wspólnie jest raźniej, trening się tak nie dłuży i można sobie jeszcze lepiej poćwiczyć.
Jak wpłynęła na pana nominacja do nagrody ATP "Objawienia sezonu"? Przykłada pan wagę do takich pozakortowych osiągnięć?
- Na pewno [nominacja] jest czymś wyjątkowym. Nie byle jacy tenisiści dostali wcześniej tę nagrodę, w poprzednich latach nominowano zawodników z samej czołówki, więc takie wyróżnienie jest bardzo miłe. Na pewno uskrzydla i dodaje pewności siebie i kto wie, może właśnie takie drobne rzeczy, nominacje do takich nagród, pomogły mi wygrać te mecze. Nawet najmniejsze szczegóły mają wpływ na psychikę zawodnika.
Jaką rolę odegrały dla pana w tym sezonie rozgrywki Pucharu Davisa? W końcu spisywał się w nich pan doskonale.
- Dla mnie Puchar Davisa zawsze był bardzo ważny. Przez cztery lata nie zagrałem tylko jednego meczu, z Finlandią, bo Łukasz Kubot i Michał Przysiężny mieli wówczas lepszy ranking. Teraz mamy bardzo silną drużynę: dwóch zawodników z czołowej siedemdziesiątki i czołowy debel świata.
Przyszły rok może być dla polskiej drużyny przełomowy, pojawia się realna szansa na awans do Grupy Światowej. Jak zapatruje się pan na pierwszy mecz, ze Słowenią?
- Słoweńcy mają dwóch tenisistów, którzy specjalizują się w grze na korcie ziemnym: Blaža Kavčiča i Aljaža Bedene. Grega Žemlja dobrze sobie za to radzi na korcie twardym. Wydaje mi się, że gra we własnym kraju będzie dla nas sporą przewagą, ponieważ możemy wybrać nawierzchnię. Z pewnością będzie bardzo szybka, żeby uprzykrzyć życie przeciwnikom. Myślę, że mamy sporą szansę, żeby ten mecz wygrać. Na pewno nie będzie łatwo, bo to też są zawodnicy z pierwszej setki, więc w tenisa grać potrafią. Musimy się tylko dogadać z PZT i jeśli wszystko się ułoży, to po Australian Open wystąpimy w komplecie.
Robert Pałuba
z Paryża
robert.paluba@sportowefakty.pl