W amerykańskiej stolicy życie toczy się wolniej. Nie znajdzie się tu odpowiednika nowojorskiej Piątej Alei czy chicagowskiej Michigan, w powietrzu można wyczuć atmosferę wielkiej polityki, ważnych decyzji i eleganckich garniturów. Spacerując między Kongresem a pomnikiem Lincolna, patrząc na samoloty leniwie sunące nad Potomakiem i spokojny ruch na ulicach, można się zadumać i spokojnie odpłynąć myślami.
Waszyngton jest inny. Miasto pełne parków, skwerów i rozmaitych sadzawek, na każdym kroku napotyka się na pomnik czy rzeźbę upamiętniającą wydarzenia szczególnie ważne dla Amerykanów. Poważna atmosfera udziela się i turystom - rzadko widzi się hałaśliwe tłumy robiące w szalonym tempie zdjęcie za zdjęciem, mało jest też kolorowych kramów sprzedających pamiątkowe bibeloty.
Od północy w miasto wrzyna się jak sztylet jego zielone płuco - Rock Creek Park. A w nim, ciągnącym się kilometrami ni to lesie, ni to parku, od ponad 20 lat rozgrywany jest waszyngtoński turniej tenisowy.
Na czas imprezy kompleks zamienia się w coś na kształt miejskiego targowiska. Wokół kortów porozstawiane są prowizoryczne namioty (w jednym z nich znajduje się biuro prasowe, w innym czas spędzają tenisiści) i stoiska, między którymi krążą fani białego sportu. Korty treningowe otoczone są wysoką siatką, wygląda to trochę jak klatka, w której zamknięto tenisistów. Ci jednak czują się świetnie - oklaskiwani przez fanów Haas i Nishikori z uśmiechem na ustach rozegrali w niedzielę treningowego seta, obok, w cieniu drzew (latem, w godzinach popołudniowych, w Waszyngtonie żar dosłownie leje się z nieba, jest także bardzo wilgotno), usadowili się po zakończonym treningu Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski. Czołowi debliści świata pobawili się nawet z kibicami, a imprezę prowadził nieśmiertelny wodzirej turnieju Wayne Bryan, ojciec utytułowanych deblistów.
Tenis na SportoweFakty.pl - polub i komentuj nasz profil na Facebooku. Jesteś fanem białego sportu? Kliknij i obserwuj nas także na Twitterze!
Interakcja z amatorami i fanami to coś, co zdecydowanie wyróżnia turniej w DC. W przeciwieństwie do imprez w Europie, gdzie w najlepszym razie zawodnicy udają się do budki rozdawać autografy, na czas turnieju klub nie jest zamykany i na tych samych kortach, obok zawodowców, ćwiczy młodzież i seniorzy. Tenisiści także wyciągają pomocną dłoń: Ryan Harrison robił za sparingpartnera podczas regularnych zajęć juniorskiej szkółki, a Katia Makarowa asystowała przy treningu dla niepełnosprawnych. Wszystkiemu przewodzi tata Bryan, doskonale czujący się w roli animatora i z pasją wykonujący swoje zadania.
Waszyngtoński turniej jest duży - w tym roku gości jednocześnie imprezy ATP World Tour 500 i WTA International - a sam kompleks im. Williama Fitzgeralda dość mały. Tenisiści i trenerzy (na miejscu obecni są m.in. Brad Gilbert i Darren Cahill) spacerują alejkami razem z kibicami, często chętnie z nimi gawędząc, pozując do zdjęć i rozdając autografy. Największa gwiazda? Mo Lahyani, który nie mógł spokojnie zrobić trzech kroków.
Wysocy panowie w garniturach i ciemnych okularach nie krążą wokół zawodników i zawodniczek, bo po prostu nie są potrzebni.
[nextpage]
Wyróżniającą się konstrukcją jest kort centralny. Z jednej strony jest pojemny, podczas meczu zasiąść na trybunach zasiąść może 7,500 kibiców, z drugiej nawet w najdalszym rzędzie ma się wrażenie, że zawodnicy są na wyciągnięcie ręki. Nie ma poczucia oddalenia i izolacji, często obecnego na największych arenach świata, a charakterystyczne "Sorry, mate!" Lleytona Hewitta niesie się po całym stadionie.
Stanąwszy na środku kortu, w oczy rzuca się ciągnąca się nad siedzeniami lista zwycięzców turnieju. Nazwiska robią niemałe wrażenie, waszyngtoński turniej przez dekady był jedną z wizytówek letniego cyklu rozgrywek na kortach twardych. Connors, Vilas, Lendl, Agassi, Edberg, Roddick, Hewitt, Del Potro - to tylko niektórzy bohaterowie rozgrywanej już od 44 lat imprezy.
Posiadanie plakietki z napisem "Media" ma swoje zalety. Na przykład taką, że można usiąść w zasadzie w dowolnym miejscu i metr po metrze spenetrować każdy zakątek, oglądając mecz zarówno w pierwszym rzędzie, nie bacząc na upał, jak i na samej górze stadionu, pod daszkiem, obok komentatorów.
Sama impreza jest zaplanowana i zorganizowana w zasadzie perfekcyjnie. Gigantyczną zaletą turnieju jest stosunkowo późna godzina rozpoczęcia gier. Tenisiści i tenisistki nie przystępują do rywalizacji przed godziną 14 (w poprzednich latach, gdy panie rywalizowały na innym obiekcie, mecze rozpoczynano o 16), co powoduje, że większość spotkań rozgrywana jest wieczorem i kibice mogą przyjechać na korty po pracy ze świadomością, że najlepsze jeszcze przed nimi. Wszystkie korty wyposażone są w solidne reflektory, więc zapadające ciemności nie są żadnym problemem i największe gwiazdy toczą swoje pojedynki właśnie w sesji wieczornej.
Efekt? Publiczność dopisuje od pierwszego dnia turnieju. Trybuny na bocznych kortach podczas większości spotkań są ładnie wypełnione, kibice świetnie się bawią, głośno i radośnie dopingując zawodników. Widać także doświadczenie fanów, którzy łamią stereotyp "amerykańskiego hamburgera" i zachowują się niezwykle entuzjastycznie, a zarazem taktownie. W ostatnich latach turnieje jeden po drugim opuszczają terytorium USA (w tym roku rozegrano ostatnią edycję imprezy w San Jose, za rok kibice będą się żegnać z turniejem w Memphis), choć za Atlantykiem nie brakuje pasjonatów. Doskonała ilustracja: ostatni mecz we wtorek, na zegarze prawie północ, a znalezieniu wolnego miejsca na meczu Lacko-Baghdatis można było tylko pomarzyć.
Tenis na SportoweFakty.pl - polub i komentuj nasz profil na Facebooku. Jesteś fanem białego sportu? Kliknij i obserwuj nas także na Twitterze!
Mając w pamięci niedawne obrazki z Madrytu (podczas meczu I rundy Andżeliki Kerber z Alizé Cornet w szczytowym momencie na trybunach zasiadało może 30 osób, co poza nielicznymi wyjątkami było normą przez cały tydzień), może warto rozważyć - tam, gdzie to możliwe - wprowadzenie zmian w organizacji?
Nieco na uboczu toczy się turniej kobiet. Tenisistki rzadko dostają okazję, by wystąpić na korcie centralnym (więcej niż jeden mecz dziennie to rzadkość), co jest jednak dobrą decyzją. Kameralne korty boczne podczas spotkań pań są pełne, a same zawodniczki zadowolone: - Jeśli tylu kibiców przyjdzie na następne mecze, to cały turniej mogę grać na bocznym korcie - mówiła podczas jednej z konferencji Andrea Petković. Sam z przyjemnością, jak czas pozwala, oglądam z trybun mecze kobiece.
Biuro prasowe prowadzone jest doskonale, a wysłannicy WTA i ATP bardzo sympatyczni i pomocni, co nie zawsze ma miejsce, szczególnie podczas większych imprez (o etykiecie i zwyczajach biura prasowego przy okazji pojawi się osobny artykuł - jeśli ktoś myśli, że po meczu podstawia się schodzącemu z kortu zawodnikowi mikrofon pod nos, to jest w dużym błędzie). Znakomite wrażenie robi skromna, przytulna sala konferencyjna, jakże inna od dużych sal, które zamieniają konferencje w przesłuchania. Nie ma w niej pulpitu, zawodnicy rozsiadają się wygodnie w fotelu, a atmosfera jest bardzo luźna i nie zawsze poważna.
Oprócz lokalnej prasy, skład medialny przypomina zlot Twittera ("Cześć, jestem Rob_pal"). Przede mną koleżanki z amerykańskiego bloga "The Changeover", reagujące histerycznym śmiechem na wieści, że bywają w Polsce cytowane jako ekspertki, po lewej dostarczający anegdoty o Timie Smyczku Ben Rothenberg z "New York Times" (okazało się, że Amerykanin przez 10 lat grał na... skrzypcach), zaś po prawej kort treningowy i nieustający akompaniament odbijanej piłeczki.
Choć turniej na dobre się jeszcze nie zaczął, już mogę zaliczyć go do udanych, a solidna porcja dobrego tenisa tylko poprawi moje ostateczne wrażenie.
Robert Pałuba
z Waszyngtonu
robert.paluba@sportowefakty.pl
Red. Pałuba zrehalibitowany , z nawiązką !
To co ? Czekamy na więcej! teraz wprost z meczów, kortów i trybun