Zawsze, gdy kończy się turniej wielkoszlemowy, odczuwam pustkę, bowiem dobiega końca coś, czemu poświęciłem dwa tygodnie życia. Myślę, że podobne odczucia ma duża rzesza kibiców. Turniej Wielkiego Szlema to dla sympatyków białego sportu takie dwutygodniowe Super Bowl. Okres, w którym wiele codziennych spraw schodzi na dalszy plan, a najbardziej liczą się rakiety, piłka i ludzie walczący o chwałę, sławę i pieniądze.
[ad=rectangle]
Choć wszystkie cztery turnieje wielkoszlemowe traktowane są na równi, dla mnie od zawsze najważniejszy był Australian Open. Pewnie dlatego, że kilkanaście lat temu właśnie podczas tej imprezy pokochałem tenis. W początkowych latach mojego zainteresowania tą dyscypliną sportu mogłem opuszczać wszystkie inne najważniejsze zmagania tenisistów, ale w drugiej połowie stycznia zawsze byłem przykuty do telewizora i z pasją wpatrywałem się w to, co odbywa się na drugim końcu świata.
Jednak po tegorocznej edycji Australian Open nie odczuwałem pustki czy smutku. Moje uczucia były wręcz odmienne - to była ulga. Ulga ponieważ w Australian Open 2015 herosi współczesnego tenisa nie dali mi najmniejszych powodów do ekscytacji. Większość meczów toczyła się wedle przewidywalnego scenariusza, pojedynków wybitnych, godnych zapamiętania na lata było jak na lekarstwo (o ile były w ogóle takie), a jeżeli już dochodziło do jakiegoś sensacyjnego rozstrzygnięcia, było to przyczyną wyłącznie słabszej dyspozycji faworyta (vide mecze Rafaela Nadala z Timem Smyczkiem bądź Andreasa Seppiego z Rogerem Federerem).
Odkąd pamiętam, impreza w Melbourne charakteryzowała się tym, że podczas drugiego tygodnia tenisiści raczyli nas kosmicznymi widowiskami, po których była pewność, że wryją się w pamięć na długo. Tymczasem w tym roku podczas ostatnich siedmiu dni turnieju aż nie chciało się włączać transmisji z Melbourne. Niedorzeczność, prawda? Niestety nie. Wystarczy odtworzyć sobie przebiegi spotkań, nawet tak chwalonych Tomasa Berdycha z Rafaelem Nadalem czy Novaka Djokovicia ze Stanem Wawrinką.
Do finału doszli ci, którzy powinni. I Djoković, i Andy Murray wyśmienicie czują się na twardej, ale niezbyt szybkiej nawierzchni, jaka jest w Melbourne, więc finał z udziałem tej dwójki absolutnie nie mógł dziwić. Ale i w spotkaniu o tytuł fani tenisa mogli poczuć się rozczarowani. Owszem, obaj główni aktorzy starali się robić maksymalny użytek ze swoich atutów, ale że są tenisistami grającymi w tak bardzo podobnym stylu, mecz bardziej nużył, niż zachwycał. To z pewnością nie był mecz, podczas którego chciałoby się cytować Goethego i mówić: "Chwilo, trwaj".
Tak, może zrzędzę. Ale zrzędzą wszyscy. Kibice, którzy po zwycięstwie swojego idola piszą peany na jego cześć, by po porażce stwierdzić, że do niczego się nie nadaje. Zrzędą tenisiści, bo akurat znów w ważnym meczu nie potrafili zaprezentować pełni możliwości albo że przeciwnik - o zgrozo! - nie chciał popełniać błędów. Zrzędzą też ci, którzy tenisem zajmują się zawodowo i od lat - bo pora meczu nie taka, a bo miał być hit, a wyszedł kit. Powód do ponarzekania zawsze się znajdzie.
W Melbourne piąty raz w karierze najlepszy okazał się Novak Djoković. Zwyciężył jak najbardziej zasłużenie. Każdego z siedmiu rywali odprawił bez większych kłopotów, choć, co normalne, miał w tym turnieju słabsze chwile. Serb zwyciężył, bo posiadł umiejętność która w największym stopniu w obecnych czasach determinuje działania tenisistów - bajeczną grę w obronie. Żyjemy w erze, w której w tenisie nie liczą artyzm, polot czy technika. Najważniejszą rolę odgrywają żelazne płuca i nogi. Warto także podkreślić fakt, że belgradczyk nie przeszedł ani jednego naprawdę poważnego testu. Wygrał regularnością i w pewnym stopniu dzięki słabościom rywali. Bo przecież Murray czy Wawrinka nie są takimi - z góry przepraszam za kolokwializm - przeciętniakami, aby przegrywać sety w stosunku 0:6.
Czy tenis oparty na defensywie jest zły? I tak, i nie. Na pewno nie zachwyca tak, jak tenis ofensywny, oparty na improwizacji, fantazji i doskonałym wyszkoleniu technicznym. Mimo to, typowi defensorzy także potrafią tworzyć mistrzowskie spektakle - półfinał Australian Open 2009 Nadala z Fernando Verdasco jest tego najlepszym przykładem. Jednak komuś, kto tą dyscypliną sportu interesuje się od nieco dłuższego czasu niż od chwili, gdy swój talent całemu światu pokazała Agnieszka Radwańska i wychowywał się na całkowicie innym tenisie, trudno wmówić, że tegoroczny finał imprezy w Melbourne był widowiskiem wybitnym.
Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że w interesie stacji telewizyjnych jest, by dany mecz czy program obejrzało jak najwięcej ludzi. Jednak nie wolno przekraczać granicy hipokryzji. Dlatego też opinie o finale wszech czasów czy najlepszych setach, jakie w niedzielę rozegrano na Rod Laver Arena w XXI wieku, należy włożyć między bajki. Te o mchu i paproci.
Nie przywykłem do krytykowania starszych, bardziej doświadczonych i znanych ekspertów. Nie w takim stylu uczono mnie pracy dziennikarskiej i uważam, że nie ma to nic wspólnego z profesjonalizmem, a tym bardziej zwykłą ludzką moralnością, ale obok pewnych spraw, tak jak obok zrzędzenia, obojętnie przejść nie można. A opinie wygłaszane z pogardą w głosie i w tonie "ja wszystko wiem najlepiej", zarówno w wydaniu rodzimych znawców, jak i tych z "lepszego świata", przynoszą więcej szkody niż pożytku. I aż przykro się robi na myśl, że takie słowa padają z ust ludzi, którzy mogliby być autentycznymi autorytetami, prowadzącymi przez meandry tak trudnej i pięknej zarazem dyscypliny sportu, jaką jest tenis.
W tenisie zakochałem podczas jednej z pierwszych w XXI wieku edycji Australian Open, słuchając niemieckiego komentarza. Ludzie, w których świadomości biały sport istnieje nieco dłużej, wbrew radom mędrców zza kryształu, nie zmienią dyscypliny. Co najwyżej zmienią język komentarza. Możliwe, iż właśnie na niemiecki. A następna edycja turnieju w Melbourne ruszy 18 stycznia 2016 roku. Oby była lepsza niż ta, którą mamy za sobą.
Marcin Motyka
Dziwi mnie jednak pewna sytuacja : Wawrinka, który w ostatniego seta oddaje do zera Czytaj całość