Gdyby przyrównać kobiecy i męski tenis do innego sportu, dla przykładu kolarstwa, panie jechałyby przez cały czas w peletonie. Dziesiątki rowerów przekroczyłoby linię mety niemal w tym samym czasie, a o zwycięstwie zadecydowałyby centymetry. Żółta koszulka co etap oddawana by była w inne ręce, bez wyraźnych liderek. Panowie natomiast mieliby kilkuosobową grupę uciekających - Rogera Federera, Rafaela Nadala, Novaka Djokovicia, Andy'ego Murraya i Stana Wawrinkę, za którą ile sił w nogach pedałowałaby cała reszta, na czele z głodnymi sukcesów Dominikiem Thiemem, Alexandrem Zverevem i Davidem Goffinem.
Który wyścig byłby ciekawszy? Dla mnie zdecydowanie ten drugi. Wielkie, wyróżniające się nazwiska. Osoby, które ocierają się o niemożliwe, wywołują emocje u oglądających. Mogą by pozytywne lub negatywne. To jednak one przyciągają przed telewizor czy zachęcają do kupna biletu fana, niekoniecznie znawcę dyscypliny. Jakże ważna w tym wszystkim jest grupa pościgowa - młode wilki próbujące ugryźć starych wyjadaczy. W tle piękne historie, zapierające dech w piersiach rekordy - 18. tytuł Rogera Federera, "decima" Rafaela Nadala i widok coraz bardziej oszlifowanych talentów, Zvereva i Thiema. ATP na razie nie ma się o co martwić.
Kobiecego tenisa nie można nazwać gorszym czy słabszym, ale z pewnością w tym momencie w mniejszym stopniu oddziałującym na widza. Kibice kochają piękne historie młodych tenisistek, ale gdy na horyzoncie rysuje się obraz dziesiątek podobnych opowiadań, może to doprowadzić do przesytu. W krótkim czasie wygrywanie stało się prostsze. Pamiętam, gdy triumf Marion Bartoli w Londynie okrzyknięto wyjątkiem od reguły. Czymś, co zdarza się bardzo, bardzo rzadko. Zwyciężczyni nie spotyka na swojej drodze ani jednej rywalki z Top 16. Kiedyś wywoływało to zdziwienie, a teraz?
W trakcie Rolanda Garrosa kolejny raz zastanawiałam się nad Marią Szarapową i nieprzyznaniu jej dzikiej karty, choćby do eliminacji. Każdy kij ma dwa końce. Z jednej strony oficjele zapowiedzieli stanie na straży wartości, moralności, ale z drugiej musieli zapomnieć o popularyzowaniu kobiecego tenisa, który jest obecnie w wyraźnym kryzysie. Rosjanka, choć splamiona dopingiem, jako jedna z niewielu jest pewnego rodzaju magnesem.
ZOBACZ WIDEO Arkadiusz Milik: Nie możemy tego zepsuć
Na Wimbledonie znów zabraknie Sereny Williams i Marii Szarapowej, powróci po długiej przerwie Wiktoria Azarenka. Kibice tak szybko nie przyzwyczają się do nowych twarzy, zwłaszcza, gdy będą je widzieć jednorazowo, a potem znikną w cień, jak Eugenie Bouchard, Garbine Muguruza czy Timea Bacsinszky. Czas pokaże jak będzie z Jeleną Ostapenko i Kristiną Mladenović. Może na właściwe tory powróci Andżelika Kerber. Zdanie przewodnie tego artykułu: Każdy sport potrzebuje lidera, a najlepiej liderów.
Sezon 2012-2013, czasy dominacji Sereny Williams, Marii Szarapowej i Wiktorii Azarenki wznosiły kobiecy tenis ku górze, choć niejedna osoba mogła wówczas mieć dość słuchania wciąż tej samej piosenki. Kiedyś wygranie turnieju wielkoszlemowego było czymś arcytrudnym, zwłaszcza, gdy w drabince straszyły wielkie nazwiska. Teraz? Mam wrażenie, że te zawody przypominają turnieje WTA Premier z wielką pulą pieniężną.
Kobiecy tenis może szukać oparcia w takich osobach jak Kristina Mladenović być może Jelena Ostapenko czy Elina Switolina, ale ten proces wymaga czasu. Przypomnijmy sobie za jaki bezcen były sprzedawane bilety na finał US Open 2015 pomiędzy Robertą Vinci a Flavią Pennettą. Czy byłoby tak samo, gdyby wówczas po przeciwnej stronie siatki stanęły na przykład Maria Szarapowa i Petra Kvitova? Serena Williams i Wiktoria Azarenka? To kibice nakręcają całą tę machinę. Niezadowoleni z zysków sponsorzy mogą szybko zmienić obiekt zainteresowań.
Karolina Konstańczak
Kibice sprzedawali bilety na finał Flavii z Robbie za bezc Czytaj całość
A co teraz nie było? Było tyle że trudne inaczej. Nieobecność Sereny czy Szarej lu Czytaj całość
Ten to tylko jakieś krótkie obiadowe przemyślenia.