Kubot jest wielkim przykładem - rozmowa z Grzegorzem Panfilem, czwartą rakietą Polski

Grzegorz Panfil czasami powraca do miłych wspomnień Australian Open, ale podkreśla, że juniorska rywalizacja nie ma nic wspólnego z prawdziwym tenisem. 21-letni zabrzanin po porażce w drugiej rundzie bytomskiego challengera z Janem Hájkiem opowiada nam o pechowym sezonie, lewej ręce, paszporcie i Łukaszu Kubocie.

W tym artykule dowiesz się o:

Krzysztof Straszak: Z turnieju na "własnych" kortach odpadł pan przegrywając do zera seta, który zaczął się od trzech szans na wygranie otwierającego gema...

Grzegorz Panfil: - 40-0 przy własnym serwisie po dwóch asach i jednym wygrywającym forehandzie... Ta trzecia partia mogła się potoczyć zupełnie inaczej. A tak potem przegrałem jego serwis, a na tym poziomie trudno jest już odrobić przełamanie. Na dodatek nie wykorzystałem jeszcze szans przy kolejnym własnym podaniu. Wchodził agresywnie na mój serwis i uderzał tak, że nie miałem co zrobić, bo piłka leciała pod końcową linię.

Przyjechał pan do Bytomia po niezbyt obfitym w zwycięstwa okresie.

- Chciałem, żeby tutaj, na można powiedzieć, moim domowym obiekcie, gdzie trenuję od bardzo dawna, zaczęło się coś lepszego. Sześć kolejnych porażek w pierwszych rundach [od marca do maja] wystarczy. We wszystkich tych turniejach nie byłem sobą, to trzeba przyznać. Straciłem tam pewność siebie: tę, która charakteryzowała mnie wcześniej, szczególnie w zeszłym roku.

Ale początek roku wcale taki zły nie był.

- Bardzo dobrze go zacząłem. Praktycznie miesiąc: od połowy grudnia do połowy stycznia, siedziałem w górach, w Ustroniu, gdzie biegałem ze swoim trenerem od [przygotowania] ogólnego. Potem pojechałem do Ameryki Południowej, gdzie dobrze zagrałem w trzech turniejach: dochodząc do półfinału w takim challengerze [Bucaramanga w Kolumbii] jak w Bytomiu, a w innym przechodząc [Iquique w Chile] eliminacje.

Wydaję mi się, że byłem przygotowany do sezonu bardzo dobrze. Były jednak pewne perypetie i sprawy osobiste. Szukałem też cały czas miejsca do treningu: i w Czechach i w Ustroniu. Krążyłem, robiąc tysiące kilometrów. Na treningi dojeżdżałem z domu nawet do Prostějova.

Wszystko na początku tego roku wskazywało, że będzie dobrze, może nawet lepiej niż w poprzednim sezonie. Przyszedł jednak kryzys, którego przyczyny są wiadome. To jest jednak sport: trzeba trenować, walczyć, jeździć po świecie, zbierać doświadczenia i punkty. Na tym polega nasza praca, choć nie może być tak, że potrenuję dwa tygodnie i od razu wszystko będzie super.

Z czego wziął się wyjazd na drugi koniec świata, do Korei?

- Załapałem się wtedy do głównej drabinki, a to nieczęsta dla mnie sytuacja w przypadku turniejów o puli nagród 75 tys. euro plus hospitality [zakwaterowanie]. Z tego powodu postanowiliśmy tam polecieć, choć nie uniknęliśmy problemów, bo dopiero w ostatniej chwili załatwiłem wizę.

Po feralnym okresie pewnie oddalił się cel przedsezonowy?

- Cel był... Cel był dwieście. Wiadomo, że teraz będzie już o to coraz trudniej. Dwa tygodnie temu spadło mi 60 punktów i już jestem czwarty w Polsce, a byłem drugi. Co zrobić. Będę się starał, by na koniec roku ta dwójka z przodu była, choć opiekunowie chcieliby by była to już jedynka.

Zanim zacznie pan odrabianie punktów są jeszcze mistrzostwa Polski.

- Zaraz po challengerze w Bytomiu wyleciałem na kolejny, do Rumunii. Zamiast mistrzostw Polski mogę jednak na początku lipca wziąć udział w dwóch "piętnastkach" [turnieje cyklu Futures o puli nagród 15 tys. dol.] w Syrii, gdzie się właśnie zgłosiłem.

Na dzień dzisiejszy wszystko stoi pod znakiem zapytania, bo nie mam już w paszporcie wolnych miejsc na wizę, ale chyba jednak wezmę udział w mistrzostwach Polski.

Dalej trenuje pan z bratem?

- Tak, choć ostatnio miałem inną sytuację, bo byłem w Czechach i trenowałem z Czechem, ale zrezygnowaliśmy z tej współpracy. Po powrocie do Bytomia znów trenuję z Jackiem Widawskim i starszym bratem Olkiem. Wydaję mi się, że na jakimś poziomie jest to wszystko ułożone.

Powraca pan czasami do miłych chwil i całkiem niezłych osiągnięć w deblu, np. półfinału turnieju ATP w Sopocie?

- Wiadomo, że są takie chwile, że leżysz sobie wieczorem, przypominając sobie fajne chwile: czy to Australię, Sopot czy jedne i drugie mistrzostwa Europy. Nie można jednak żyć wspomnieniami, nawet, jeżeli byłem drugim juniorem w Europie. Wygrana w Australian Open nic jednak nie znaczy, bo nie miało to wiele wspólnego z tenisem seniorskim: to jest inna półka, inny świat.

Nie jest tak, że powracam do tego myślami, bo debla traktuję treningowo, a skupiam się na singlu. Oczywiście, podchodzę do gry podwójnej w profesjonalnie i w stu procentach zaangażowany. To jednak singiel jest moim priorytetem i jeżdżę na turnieje singlowe, od czasu do czasu grając tylko debla.

Jeżeli singiel nie poszedłby mi tak, jak sobie planuję, będę grał debla. Będę go grał, bo lubię go grać, czuję go. Nie wiem, kto by mi partnerował, ale jeżeli skupiłbym się tylko na deblu, to jakiegoś partnera musiałbym sobie znaleźć na stałe.

Czuje pan czasami, że lewa ręka jest tym detalem, którym ma się ogromną przewagę nad rywalami?

- To nie tak, choć wiadomo, że lewa ręka jest wielkim atutem. Widać to było w meczu z Hájkiem, kiedy serwis nie funkcjonował tak, jak należy i wiele piłek lądowało na siatce. W sumie to nie wiem na czym to polega i chciałbym, żeby ktoś mi wytłumaczyć jak to jest, że jednego dnia potrafię zaserwować dziesięć asów, a następnym razem w ogóle nie funkcjonuje to tak, jak powinno.

W deblu na pewno jest to przewaga: procent pierwszego serwisu jest zawsze wyższy gdy gra leworęczny zawodnik. Z drugiej strony trochę takich jak my jest i nie ma już sytuacji jak parę lat temu, gdy po wylosowaniu leworęcznego każdy mówił: "Kurczę, muszę iść potrenować, bo to inna rotacja".

Kto jest najlepszym polskim tenisistą?

- Wszystko mówią listy: na pierwszym miejscu jest Łukasz Kubot. Ostatnio świetnie wypadł w Serbii, czego mu serdecznie gratuluję, bo go znam i wiem, jak ciężko pracuje. Łukasz jest wielkim profesjonalistą i tytanem pracy: do każdego treningu podchodzi solidnie i może być znakomitym przykładem, z którego można czerpać.

Myśli pan, że po latach nieobecności w naszym męskim tenisie zdecydowanego lidera, dobre dla całego środowiska jest zdecydowane wybicie się na pierwsze miejsce Kubota?

- Każdy z nas trenuje, stara się zbierać punkty, co związane jest z pójściem w rankingu coraz wyżej. To jest mechanizm i Łukasz to po prostu wykorzystuje. On robi to samo, co ja, Marcin Gawron, Jurek Janowicz i inni. Łukasz wybił się dzięki jednemu turniejowi w Serbii i dał tym przykład nam wszystkim. Mieliśmy kiedyś Wojtka Fibaka, a teraz najlepszym Polakiem jest Łukasz.

Źródło artykułu: