Łukasz Iwanek: Obraz nędzy i rozpaczy

Tegoroczny Wimbledon jeszcze raz przedstawił nam obraz kobiecego tenisa w szarych barwach. To co działo się w Londynie na przełomie czerwca i lipca można określić krótko: nudy na pudy.

To co wyprawiała na tej świętej trawie Dinara Safina można nazwać tylko i wyłącznie dramatem! Tak grająca liderka światowego rankingu to profanacja kobiecego tenisa Męcząca się sama ze sobą Rosjanką pokonała kogo miała pokonać i jakimś cudem udało się jej ograć Amelie Mauresmo po szarpanym meczu. Francuzkę po raz kolejny zawiodła głowa, bo miała Dinarę praktycznie na widelcu i nagle zaczęła jej drżeć ręka. Potem presji gry z liderką światowego rankingu (papierową, już bez żadnych wątpliwości) nie wytrzymała Sabine Lisicki. No i w taki oto sposób grając brzydko i chaotycznie Dinara znalazła się w półfinale. Jednak taki właśnie jest cały kobiecy tenis, pozbawiony liderek z prawdziwego zdarzenia, charyzmatycznych postaci.

Bez sióstr Williams rozgrywki pań znajdą się w totalnej rozsypce. One potrafią zmieniać tempo gry, grają niesamowicie po krosie i wzdłuż linii, co chwila mogą zaskoczyć rywalkę jakimś wyszukanym zagraniem. Potrafią zmienić taktykę, gdy widzą, że ta obrana nie przynosi efektów. Amerykanki po prostu myślą na korcie, a większość tenisistek niestety nie.

Musieliśmy czekać aż do półfinału, by obejrzeć naprawdę emocjonujący, toczony w szybkim tempie mecz. Serena Williams i Jelena Dementiewa w niewielkiej części wynagrodziły nam tę miernotę, którą nas tenisistki raczyły w Londynie przez dwa tygodnie. Tylko co z tego, to tylko jeden mecz. Takie mecze, jak ten w wykonaniu Amerykanki i Rosjanki zdarzają się raz na jakiś czas. A potem przez długie tygodnie obserwujemy jeden wielki chaos, szarpaninę, grę nerwów, mecze toczone według schematu: "przez środek, na przetrzymanie i która pierwsza popsuje". Ciągle obserwujemy ten sam schemat, zmieniają się tylko wykonawczynie tego utartego, głęboko zakorzenionego w głowach tenisistek schematu.

Zaraz, zaraz. Przepraszam, są jeszcze zawodniczki, które kierują się innym schematem, pozornie wskazującym na widowiskową grę: "potężnie po linii, mechanicznie, bez namysłu". Gdy wchodzi wszystko jest pięknie, gdy cztery czy pięć piłek wyląduje daleko poza kortem to zaczyna się zwalanie winy na wszystkich i wszystko dookoła. Jak się nic innego nie potrafi, to później obserwujemy obraz nędzy i rozpaczy, chociażby w wykonaniu Dinary Safiny, która najchętniej zabrała by swoje zabawki i szybko uciekła z kortu. Obraża się na cały świat, bo jej piłeczki w kort nie wchodzą, jak one mogą jej to robić. To pokazuje ubogość jej tenisa. Tak jest, gdy nie ma się nic innego do zaoferowania poza strzelaniem z każdej piłki.

I taki właśnie jest ten kobiecy tenis. Nudny, jak flaki z olejem. Przez cztery rundy Wielkiego Szlema u mężczyzn dzieje się więcej niż u kobiet w ciągu całego turnieju. Ale chyba już każdy się do tego przyzwyczaił, że u kobiet obowiązują tylko dwa schematy. Nie ma zawodniczek grających nieszablonowo, w charakterystyczny dla siebie sposób. Jest oczywiście Agnieszka Radwańska, która jednak nie zawsze pokazuje, jak bogaty jest jej warsztat tenisowy. Generalnie jednak jest zawodniczką inną niż wszystkie. Przede wszystkim posiada bogaty repertuar zagrań technicznych, co już samo w sobie jest czymś niezwykłym w kobiecym tenisie początku XXI wieku. Większość zawodniczek po prostu jest całkowicie na bakier z techniką.

Na tle tych przebijających z uporem maniaka przez środek i walących jak z armaty tenisistek siostry Radwańskie jawią się nam jako perełki współczesnego tenisa. Oczywiście w Polsce są niedoceniane, bo żeby zrozumieć ich tenis trzeba być kibicem na co dzień, a nie tylko takim niedzielnym. Wtedy dopiero można dostrzec inteligencję i różnorodność w grze krakowskich sióstr. I oby takich perełek wśród pań pojawiło się więcej. A na razie na myśl, że Michelle Larcher de Brito, której od małego wpajano totalną rąbankę, ma być przyszłością kobiecego tenisa ogarnia mnie przerażenie.

Komentarze (0)