Autorem tego historycznego wyczynu jest Kubot, który we wtorek przystąpi do kwalifikacji ostatniego w sezonie turnieju Wielkiego Szlema. Jako jedyny Polak ma dziś szansę dostać się z rankingu do takiej imprezy. Drugi na liście światowej nasz reprezentant, Jerzy Janowicz, wciąż jednak poprawia swoją pozycję i być może jeszcze w tym roku wejdzie do czołowej dwusetki.
Legenda Fibaka, dziesiątej rakiety świata w 1977 roku, powraca przy każdej okazji gdy Polak osiągnie spory sukces. A to ostatnie wyrażenie oznacza w naszym wypadku awans do głównej drabinki Wielkiego Szlema: w ubiegłym sezonie udało się to w Wimbledonie Dawidowi Olejniczakowi, dziś mistrzowi Polski, który po zamieszaniu związanym z własnymi zaślubinami nie miał w ostatnich miesiącach głowy do sportu.
Gdy bełchatowianin przed rokiem przebił się przez eliminacje najsłynniejszej tenisowej imprezy, można było przywołać rok 1986, kiedy zbliżający się już do kresu zawodniczego życia Fibak na drugiej rundzie kończył swój ostatni Wimbledon. Pod koniec sierpnia poznanianina z US Open (gdzie sześć lat wcześniej był w ćwierćfinale) wyeliminował nienotowany Meksykanin Francisco Maciel i tak na długie lata zakończyła się polska historia tenisa na Flushing Meadows.
Tutaj znów wracamy do Kubota, który w 2006 roku, po dwudziestu latach, przywrócił biało-czerwoną flagę do wielkoszlemowej drabinki w Nowym Jorku. To było coś specjalnego: pokonał nie tylko Kristofa Vliegena (dwa lata potem Belg wygra challenger w "Kubotowym" Wrocławiu), ale i Izrealczyka Noama Okuna, awansując do 1/16 finału. Tam już lepszy okazał się wielbiciel polskich kobiet Nikołaj Dawidienko, ale i dziś nie ma wątpliwości, że uczyniony został przełom w polskim białym sporcie.
Sam Kubot nie ukrywa, że tenis jest jego pracą, w której musi dbać o zapewnienie sobie nie tylko teraźniejszości, ale i przyszłości. Gdy w styczniu tego roku wspólnie z nowym partnerem Oliverem Marachem dotarł do półfinału Austalian Open, pojawiła się nowa opcja na osiąganie sukcesów: gra podwójna. Konkurencja tenisowa to nijak mająca się popularnością i finansami do singla, ale i w niej można sięgnąć po wielkoszlemowy tytuł.
Współpraca z Marachem, który stał się w tym czasie nie tylko kolegą z kortu, ale i przyjacielem (był świadkiem na ślubie Austriaka z uroczą Panamką), opłaciła się Kubotowi niezmiernie. Po US Open może w rankingu deblowym wyprzedzić nawet Marcina Matkowskiego i Mariusza Fyrstenberga, najlepszych naszych specjalistów, który wciąż utrzymują się na początku drugiej dziesiątki, ale biorąc po uwagę tylko bieżący sezon - wyniki uzyskują gorsze.
Pierwszy z Marachem wspólny tytuł w Casablance był potwierdzeniem dobrego rozumienia się, ale rzecz jasna, że Kubot ma inny jeszcze oprócz zaszczytów deblowych interes w bardzo sprzyjających dziś warunkach. To perspektywa gry w kwalifikacjach wielkich turniejów, do których wspólnie z Marachem, jako szósta para deblowa świata (na dziś kwalifikują się wyjazdu na kończący sezon turniej Masters w Londynie), i tak przystępują.
Wyjazdy na dalekie turnieje tylko po to, by odpadać szybko w grach wstępnych, nie mogą interesować kogoś myślącego poważnie o karierze. Jest paru zawodników, którzy uskuteczniają podobną metodę gry na dwu frontach, ale Kubot jest z nich najwyżej notowanym deblistą. (Wśród pań sukcesy zarówno w grze pojedynczej, jak i podwójnej odnoszą chociażby Hiszpanki Maria Martínez i Anabel Medina.)
Perełki kariery 27-letniego Kubota to oprócz pamiętnego US Open 2006 wydarzenia tegoroczne: półfinał debla w Melbourne, finał turnieju ATP w Belgradzie, awans do Roland Garros. Czego może sobie jeszcze życzyć tak poważny i z wielką ambicją dążący do celu gość? Z US Open na horyzoncie, trzeba ufać numerowi jeden naszego tenisa (choć 135. dopiero na świecie), iż w dojrzałym już jak na tenisistę wieku, z bagażem doświadczeń zebranych obiecującą dyspozycją w obrębie ostatnich miesięcy, będzie potrafił zdziałać przełomową rzecz również we wrześniu w Nowym Jorku.