Z Tokio - Tomasz Skrzypczyński, WP SportoweFakty
To było zaledwie kilka dni temu, choć ten czas wydaje się wiecznością. Gdy w tabeli medalowej Polskę wyprzedziło San Marino a lepsze wyniki notowało Kosowo, wydawało się że nic nie uchroni nas od najgorszego występu na igrzyskach olimpijskich od niepamiętnych czasów.
I choć nasze żniwa rozpoczęły wspaniałe wioślarki, to wszystko zmieniło się w momencie gdy do gry weszli lekkoatleci - najwięksi polscy bohaterowie igrzysk w Tokio.
To było niesamowite 10 dni, one po prostu przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. A przecież nie było wcale tak, że wszystko się nam udało, że wszyscy na których liczyliśmy spełnili oczekiwania.
ZOBACZ WIDEO: Paweł Fajdek z brązowym medalem IO w Tokio. Czy będzie zadowolony z tego osiągnięcia?
Bo przecież w finale pchnięcia kulą mężczyzn nie wystąpili Michał Haratyk i Konrad Bukowiecki. Nie tak przecież ostatni występ na igrzyskach wyobrażał sobie Piotr Małachowski, który nie awansował do finału rzutu dyskiem. Wielkim rozczarowaniem okazał się występ drugiego na światowych listach oszczepnika Marcina Krukowskiego, a wielki pech dopadł Marcina Lewandowskiego, kandydata do medalu na 1500 metrów.
Więc niepowodzeń nie brakowało. I nawet mimo nich nasi lekkoatleci zdobyli na igrzyskach w Tokio 9 medali. DZIEWIĘĆ. Nigdy wcześniej tego nie dokonali, nawet w czasach legendarnego Wunderteamu.
Co ciekawe, ich wspaniali poprzednicy najlepszy do tej pory wynik na igrzyskach uzyskali także w Tokio. W 1964 roku zdobyli osiem krążków, co jeszcze miesiąc temu wydawało się dla nas wynikiem nieosiągalnym. Przecież igrzyska to nie to samo co mistrzostwa świata, nie to samo co mistrzostwa Europy.
To występy w blasku płonącego znicza są najważniejsze i nie ma z tym dyskusji. To na tę imprezę wszyscy zawodnicy szykują się przez cztery lata, a w tym przypadku nawet pięć. I sukcesy właśnie tutaj są najbardziej wartościowe, bo najtrudniej ich dokonać.
- Jesteśmy lekkoatletyczną potęgą - mówią od lat nasi działacze. Po mistrzostwach Europy przytakiwaliśmy, po mistrzostwach świata mogliśmy się lekko uśmiechać, wybaczając nadmierny optymizm. Dziś nikt nie może tego zarzucić.
Bo więcej złotych medali wywalczyli tylko reprezentanci USA, szalejący w Tokio Włosi i potężni na długich dystansach Kenijczycy. Za nami zostawiliśmy nawet Jamajkę, uznawaną przecież za mekkę sprintu, gdzie wciąż unosi się duch Usaina Bolta. Światowe supermocarstwo Chiny? Za nami.
Tę klasyfikację medalową może należałoby wydrukować i oprawić w ramki, ale byłby to niepokojący sygnał, że lepiej już być nie może. A to pierwszy krok do kłopotów. Bo w sporcie jak w rewolucji - kto nie posuwa się przodu, ten upada.
Wcale nie jest też tak, że w naszej lekkoatletyce wszystko funkcjonuje perfekcyjnie. Zdarzają się problemy, nieporozumienia, kłótnie. Nie tak znowu mało mamy lekkoatletów, którzy prowadzą ze związkiem swoje prywatne wojny i padają z nich ust konkretne i rzeczowe argumenty.
Władze bronią się jednak wynikami. Dzisiaj wiele polskich związków sportowych może spoglądać na nich z zazdrością i prosić o porady. I warto się nimi dzielić, bo wciąż stać nas na dużo więcej niż 14 medali igrzysk olimpijskich.